sobota, 25 czerwca 2011

"Cztery miesiące" z Wysockim, Maleńczukiem, Cześkiem i Stanisławem. Rozpusta

U Sabinki odbyła się wakacyjna wymianka, pierwsza, w której wzięłam udział. Najpierw były emocje związane z szykowaniem paczki, teraz kolejne w oczekiwaniu na pakiet z książkami dla mnie. Ale fajnie.
Wybór książek dla kogoś, kogo się prawie nie zna, bo wylosowałam Sil, u której wcześniej nie bywałam, to stres niebywały. Najpierw musiałam nadrobić jej wpisy, co dla mnie było wyczynem nie lada, bo ma 'przezroczysty' szablon, a do tego białe litery (mój astygmatyzm wyciska łzy z oczu, kiedy czytam takie notki), a potem zdecydować, co jej sprawi przyjemnośc. Padło na jeden kryminał, jeden obyczaj. Szukałam, macałam, aż znalazłam to maleństwo i aż mi się gęba uśmiechnęła, bo pamiętam, kiedy ją kupiłam w maleńkiej księgarni, że córka była wtedy maleńka, a ja czytałam ją wieczorem przy jej łóżeczku (lubiła przy mnie zasypiać).  Pomyślałam, że już czas, żeby ją przekazać dalej. Ale zanim powędrowała do koperty, postanowiłam ją przeczytać po raz drugi. I podobała mi się równie bardzo, jak za pierwszym razem.
Ta historia rozgrywa się w tytułowe Cztery miesiące. Sama nie wiem, jak to napisać, żeby nie zepsuć Sil czytania - poznajemy parę, która się właśnie rozwodzi. Nie ma rozdzierania szat, po prostu uznali, ze tak będzie lepiej. Ta mini powieść opisuje czas, który nastąpił po rozwodzie. Skondensowana, spójna historia z wiarygodnym zakończeniem. Na jeden wieczór z lampką wina. Polskie w świetnym wydaniu. Myślałam, że będzie to wyjątkowy prezent, bo książka jest już nie do dostania, ale zapomniałam, bo nie mieszkam w Polsce, że macie Allegro, a tam od czasu do czasu ona jest dostępna.

Z innych przyjemności - Paris pożyczyła mi płyty, która niedawno dotarły do niej z Polski - Wysocki Maleńczuka i Sojka z Czesławem śpiewają Miłosza. Zaczęłam od tej pierwszej, bo Wysockiego kocham od czasu, kiedy słuchał go już mój ojciec, a Maleńczuk to miłość dodana, więc razem cuzamen do kupy wielka niespodzianka. Przyzwyczajam się do Wysockiego poprzez pryzmat Macieja.
Druga płyta jest nie tylko połączeniem dwóch tytanów, rónież moich ulubionych wykonawców, chociaż przynaję, że Sojki wolę słuchać, kiedy śpiewa, a Czesława, kiedy mówi. Nic nie poradzę, że muzyka Czesława, tak wychwalana przez wielu, mnie niepokoi, a to psuje mi percepcję. Natomiast z Sojką bardzo mi pasuje i podoba mi się. Oba materiały, i Maleńczuka, i Stanisława z Czesławem, są niezwykle wymagające, to nie piosneczki do podrygiwania, chociaż ja to robię przy Moskwa-Odessa :-), ale raczej utwory do uważnego wsłuchania się w tekst, do wielokrotnego odkrywania na nowo. Ja dopiero zaczęłam przygodę z tym materiałem. 

wtorek, 21 czerwca 2011

Chic-Lit w najlepszym gatunku - Patricia Scanlan. Jeśli w ogóle ten gatunek, to tylko ona.

Patricia Scanlan w pełni zaspokaja moje zapotrzebowanie na chic-lit. Za każdym razem, kiedy mnie weźmie na książkę o życiu i o miłosci (a rano zrobimy jajecznicę), nie trudną, ale pisaną emocjami, ona zawsze coś nowego wydaje i jest jak znalazł.
Nie wiem, co w niej takiego jest, ale Cathy Kelly nie trawię (przynajmniej tych, które próbowałam czytac), chociaż mam jeszcze jedną polecaną przez koleżankę na półce (kupiłam sobie w second hand book shop) i pewnie kiedyś zaliczę, nie zakochałam się w Marian Keyes, po prostu nie i już. Inne mnie też nie zachwyciły. Miałam odpuścić w ogóle irlandzkie czytadła, chociaż chciałam coś fajnego znaleźć, bo w tamtym okresie zależało mi na załapaniu realiów życia w tym kraju, ale pewnego dnia koleżanka przyniosła do pracy jej powieść 'Two for Joy', do oddania w dobre ręce, czyli dla mnie, bo wiedziała, że lubię czytać i postanowiła mi taką niespodziankę sprawić. Dostałam i nie mogłam nie przeczytać, nie wypadało po prostu zignorować prezentu. Otworzyłam pierwsza stronę i po kilku minutach już się nie mogłam oderwać. I zupełnie nie mogę dojść w czym tkwi jej czar, bo pisze jak to w tego typu literaturze, o związkach, o życiu w małych/dużych miastach, o pracy w malych/dużych firmach, o macierzyństwie, sąsiadach, rodzicach, życiowych wyborach i małych radościach, czyli nihil novi. Z drugiej strony jej bohaterowie są zawsze tacy interesujący i zawsze, kiedy już się człowiek miał zacząć nudzić, coś się wydarza i znowu nerwowo odwracamy strony.
Widziałam w Polsce w second handach jej powieści, więc jeśli ktoś czyta po angielsku, za małe pieniądze może spróbować, a może i wam się spodoba?

Love and Marriage jest ostatnią częścią trylogii - pierwsza to Forgive and Forget, druga Happy Ever After. Jedyne, czego nie mogę jej darować, to tych durnych tytułów z twarzy podobnych całkiem do niczego. Ja ich nawet nie moge zapamiętać, a to mi się prawie nigdy nie zdarza. To jest pierwszy przypadek, kiedy ona ma takie niewyjściowe tytuły, wcześniej było całkiem ok. Nie wiem, co ją napadło.

Bohaterami tej serii są dwie rodziny - Connie i jej córka Debbie, ktora wychodzi za mąż, ale zanim to się stanie poznaje swojego ojca, który zawsze wprawdzie był, ale nie zawsze chciał mieć z nią do czynienia. Ojciec ma już drugą rodzinę, żonę Aimee i córkę Melissę. Jest jeszcze Judith, która mieszka z matką, a ma już grubo ponad trzydziestkę. Trudna stytuacja, bo matka nie wychodzi z domu i jest bardzo zaborcza, chcę ją całą dla siebie, Judith nie ma w ogóle życia. Judith jest szefową Debbie. I mamy koło, w którym się dzieje cała akcja. Jest oczywiście pełno innych postaci - ojciec i matka Aimee, którzy będą mieli swojej pięc minut w drugiej części, nowy facet Connie i zmiany w jej życiu, którę będą miały swój początek w pierwszym tomie, a punkt kulminacyjny w drugim. A jak nowy facet, to i jego życie - była żona Marianna i córki bliźniaczki. Dużo się dzieje, nie będziecie się nudzić. Przy okazji dostajemy soczysty kawałek irlandzkiej rzeczywistości (z recesją dominującą w trzecim tomie), tutejsze smaczki kulturowe i dużo ciepła.
Styl tej pisarki poznałabym w ciemnym pokoju po omacku. Jest niepowtarzalna i jeśli nie podobała się Wam któraś z jej wcześniejszych książek, nie spodoba się i ta - i na odwrót - raz się zakochasz, będziesz czytała każdą jej kolejną powieść. Tak jak ja.
Chic lit sztuk jeden na rok 2011 zaliczony :-)

środa, 15 czerwca 2011

Małe co nie co w 15 odsłonach

Książkowiec wywołała mnie do tablicy, napisała, że chętnie napiłaby się ze mną (między innymi) kawy i pogadała. Wczoraj nie mogłam, ale dzisiaj, jak tylko z pracy wrociłam i się obrobiłam w domu, zrobiłam kawę w ulubionym kubku i oto jestem. Mam napisać kilka zdań o sobie. Hmmmm. Niech bedzie, no to zaczynam:
1. Kawę lubię, ale gdybym miała wybierać między kawą, a herbatą - zdecydowanie to drugie jest mi bliższe sercu. Mam w domu kilkadziesiąt gatunków herbaty, od czarnej, czerwonej, białej, zielonej, a każda z nich też w odmianie aromatyzowanej, po owocowe, również moje własne mieszanki czarnych, wędzona jedna (muszę ją trzymać w specjalnym słoiku, bo się mąż na zapach (żeby nie powiedzieć smród) skarży, długo by wymieniać. Do tego mam świra na punkcie filiżanek, kupuję pojedyncze, bo nie o komplety tu chodzi, ale o takie pięknoty jedyne w swoim rodzaju. Przy czym filiżanka musi być słusznych rozmiarów, takie maleńkie i filuterne to tylko na wystawie.

2. Mogłabym rozmawiać o książkach 24/7. To już wiecie. Czytam wszędzie, gdzie się da. Książki, ale i magazyny, tygodniki, zawsze mam w torebce coś do czytania, a jak nie to przynajmniej do słuchania (audiobooka). Kiedyś czytałam dużo w wannie, bo tylko tam nie dopadało mnie życie rodzinne, ale odkąd dzieci są już duże, nie muszę się już chować. Gdziekolwiek nie przystanę mój wzrok natychmiast wyłapuje litery i zaczynam czytać. Nawet, a może przede wszystkim, bo się tam nudzę, w toalecie. Mam tam gazetnik i sobie trzymam prasę pod ręką. Kiedy mnie kiedyś zagoniło u koleżanki do przybytku wiadomego, a u niej nic, same perfumy i mydła, to sobie z braku laku przeczytałam całe opakowanie proszku do prania, co tam sobie stał, moja desperacja była wielka, bo napisy były po niemiecku, a ja tego języka ni w ząb. Jednakowoż przeczytałam od góry do dołu, nawet skład.

3. Panicznie boję się i brzydzę, nie wiem, co bardziej -  węży, żmij i wszelkich pełzających, ale jak już ma nogi, choćby krótkie, jak jaszczurki tutaj, to już się nie tak bardzo. Ale to nic w porównaniu do fobii związanej z meduzami. Do tego stopnia, że chociaż pływanie w morzu sprawia mi organiczną przyjemność, do ciepłej wody nie wlezę, bo tam już czają się galaretowate potwory. Kiedyś męzowi w Soczi (Morze Czarne), na widok wielkich meduz, weszłam na głowę w histerii. Na szczęscie było to 22 lata  i 22 kilogramów temu.

4. Nienawidzę zakupów. Gdyby można było, dałabym komuś robotę i niech kupuje dla mnie. Chyba, że księgarnia, sklep z porcelaną, czyli patrz punkt 1 i 2. Ciuchy - wchodzę, mierzę i kupuję, chodzenie godzinami i oglądanie - ponad moje siły. Najlepiej z wypadów do sklepów z koleżankami wychodzi mi siedzenie w kafejkach i czytanie prasy przy filiżance Latte.

5. Straszna płaczka ze mnie, prababcia zawsze mówiła, ze mam oczy na mokrym miejscu. Na filmach, ze wzruszenia, ze szczęscia, nad zwierzaczkami maltretowanymi, czy choćby tylko głodnymi, kiedy dzieci fajne, albo chore, kiedy muzyka niezwykle piękna (najczęściej klasyczna, bo nad Lady Gaga to nie), kiedy dzieci przyjeżdżają, kiedy wyjeżdżają, ze złości i bezsilności też. Jak piękne niebo gwieździste i mąż obok, a w powietrzu zapach kwiatów - to już obowiązkowo.  Nie non stop, ale często. Z tym, że niech Was nie zwiedzie ten obraz płaczki, bo nie jestem eteryczną i słabą kobietką, ani z wyglądu, ani z charakteru. Z drugiej strony, kiedy trzeba, jestem też silna i skupiona na wykonaniu zadania. Wcześniej to może i biadolę, ale jak już trzeba działać, to nie.

6. Nie zajmuję się spirytualizmem, nie czytam o tym przesadnie dużo, prawie wcale, zeby być szczerym i niespecjalnie zgłębiam, ale wierzę w wędrówkę dusz, wierzę w pamięć genów i już. Dlatego wiem, że kiedy słucham walca i mam wrażenie, że sala wiruje mi przed oczami, to nie jest egzaltacja, tylko mojej prababci Michaliny wspomnienia, które odziedziczyłam w genach.  Mam powtarzające się sny, które mają konkretne wytłumaczenie w przeszłości rodziny, kilka razy w życiu przeżyłam coś, czego nie potrafię nazwać, ale wiem, że to był znak, że jest wiele rzeczy, których nie potrafimy umysłem, ani okiem i szkiełkiem naukowca pojąć. Jest we mnie na to zgoda i nie robię z tego afery, ani nie uznaję, że mam specjalne zdolności, po prostu tak jest i już. Nie jestem medium ani nic z tych rzeczy, żeby było jasne.

7. Jestem szczęśliwa. Powinnam powiedzieć, że bywam, ale tu mam na myśli 'nad-szczęście', nie nieszczęścia i trudy codzienne, tylko bazę. Zostałam pobłogosławiona wspaniałym mężem i ukochanymi dziećmi, które sobie jak do tej pory świetnie dają radę w życiu i są zdrowe. Jedno, pierwsze, straciłam po ponad 7 miesiącach ciąży. Wierzę, że jeszcze-nie-zięć jest zadośćuczynieniem tamtej straty, moja córka ma świetnego chłopaka, a ja syna, którego straciłam.  Do tego, jak wisienka na torcie - pies wariat, nad którym praca wre, z gorszym lub lepszym skutkiem, ale kochamy się nawzajem oraz jego jak wariaty, a to chyba najważniejsze. Czekam na wnuki. Tylko kota mi brak, najlepiej dwóch, ale cóż poradzić, skoro Franek, mój Jack Russell Terrier nie wpuściłby do domu żadnego innego zwierzaka.

8. Nie palę od 14 lat, ale kiedyś paliłam jak smok, paczkę dziennie, najchętniej mentolowe Marlboro, Salemy lub takie długie czarne, jak się one nazywały? Gdyby nie moja silna wola, która w wielu przypadkach okazała się słaba, ale o dziwo w tym akurat nie, paliłabym nadal, bo mi się to podobało jak cholera. Tylko smród nie. Odkąd zdecydowałam, że nie palę, nie wzięłam do ust ani jednego papierosa. Bez żadnych tebletek, plastrów i innych cudów na kiju wyciągających od ludzi pieniądze. Ale wiem, że gdybym zapaliła,  prawdopodobnie w tydzień wróciłabym do nałogu.
Nie rzuciłam tego nałogu dla zdrowia, chociaż chciałabym tak powiedzieć, powód był bardziej prozaiczny - nie mieliśmy pieniędzy, właśnie rozkręcaliśmy nowy biznes i urodził się syn (w ciąży i podczas karmienia nie paliłam nigdy), mąż zapytał, czy nie ograniczyłabym wydatków w ten sposób, że przestałabym na jakiś czas kupować moje ulubione magazyny i książki (książek już nie kupowałam wtedy, bo naprawdę nie było za co, ale magazyny???) O nie, po moim trupie, skoro już muszę, pierwej rzucę palenie - oświadczyłam butnie, mając nadzieję, że rozejdzie się po kościach i znowu będzie jak dawniej. W tym momencie mąż spojrzał na mnie z politowaniem i powiedział - chciałbym to zobaczyć. Tak się wściekłam, że on we mnie nie wierzy, że rzuciłam. Tego samego dnia, a w paczce pozostały dwa papierosy już nigdy nie wypalone przeze mnie, mąż natomiast chętnie się poczęstował. Nigdy nie miałam papierosa w ustach, od tamtego czasu. 

9. Nie lubię ciepłych krajów, wylegiwania się na plaży, zalegania przy basenie i w ogóle wypoczynku w tym stylu. Najchętniej włóczyłabym się po miastach i miasteczkach, tam przysiadła, tu zagadała, zjadła coś fajnego, poczytała, zwiedziła, obejrzała. Lubię małe wyspy i spotkania z ludźmi, czuję przez rajstopy, że lubiłabym Grecję, na pewno tam kiedyś pojadę. Paryż, Londyn, urokliwe miasteczka w Niemczech, Nowy Jork, Lizbona, to są moje wakacje z marzeń. No i oczywiście Rosja i kraje byłego ZSRR - moja miłość - ludzie, literatura, muzyka, filmy, miejsca - wszystko oprócz polityki.

10. Wiem, że to jest strasznie modne i na czasie, ale nie moge powiedzieć, że nie oglądam TV, bo oglądam. Wybiórczo, nigdy nie siadam z pilotem zeby sobie poprzełaczać programy, zawsze wiem, co chcę oglądać i kiedy. Co ja bym zrobiła bez tego czarodziejskiego pudła, jak bym obejrzała koncert piosenek Ewy Demarczyk? A noworoczny z Wiednia?  Lubię niektóre seriale, Dr House'a, Greys Anatomy, ostatnio polski Przepis na życie, mam też rosyjski kanał i oglądam filmy w oryginale. Lubię programy informacyjne, publicystyczne, nie chcę żyć jak pantofelek, nieświadoma tego, co się dzieje na swiecie i u nas w kraju. Nie uważam, że TV to samo zło, natomiast zgadzam się, że należy używać go z umiarem. Jak wszystko zresztą. Czytanie książek też nie może przesłonić uroków fajnej rozmowy z drugim człowiekiem, czasu wspólnie spędzonego z rodziną. Zdrowy balans jest najlepszy.

11. Lubię gotować, piec, przyjmować gości, ale takich, na których mi zależy. Im jestem starsza, tym gorzej znoszę głupotę i byle jakość. Jeśli rozmowa miałaby być miałka, o niczym, rezygnuję ze spotkań. Ale tego musiałam się nauczyć, całkiem niedawno doszłam do wniosku, że 'nie ma mnie tam, gdzie nie ma tego, o co chodzi', że strawestuję Witkacego (albo nawet zacytuję, bo przecież nic nie zmieniłam, tylko przywłaszczyłam quot), wcześniej wciąż byłam głodna ludzi i przedkładałam kontakt z nimi nad inne zajęcia w imie zasady, że wymiana myśli, energii i poglądów jest bardzo ważna, ale coraz częstsze poczucie zawodu i straty czasu zweryfikowało moje stanowisko w tej sprawie. Jeśli byle jaka rozmowa na żywo, to wolę lepszą w sieci, natomiast nigdy nie przedkładam sieci nad inne sprawy. I tu znowu dochodzi do głosu zdrowy rozsądek i równowaga, co nie znaczy, że znajomości w sieci nic dla mnie nie znaczą i porzucam je dla innych z byle powodu. O nie. Poznałam tu tyle świetnych osób, że traktuję to jako część mojego życia i przyjaźni w realu.

12. Przyjaźń jest dla mnie bardzo ważna, mam szczęście spotykać na swojej drodze wspaniałych ludzi i bardzo sobie to cenię. Ci najbliżsi, to wieloletnie znajomości, ale nie zamykam się na nowo poznanych, nie uważam, że przyjaźń może się zawiązać tylko w młodych latach. Zawsze i wszędzie jest na to szansa, trzeba tylko trafić na swego. Lojalność uważam za jedną z najważniejszych cech.

13. Samochodem jeżdżę ostrożnie, ale nie za wolno, tak w sam raz. Raczej trzymam się przepisów i nie czuję potrzeby rozpychania się na drodze. Nie szanuję ludzi, którzy mają się za władców szos i innych traktują jak przeszkadzajki na drodze. Nie imponuje mi szybka i niebezpieczna jazda. Wyznaję zasadę - śpiesz się powoli.

14. Jestem zodiakalną Panną. Typową. Ze wszystkimi plusami i minusami. Lubię rutynę, wszystko poukładane i zaplanowane. Spontaniczność kontrolowana. Niestety jestem też krytyczna, czasem zbyt. Nie umiem pracować w bałaganie i chaosie, doprowadza mnie to do szału i histerii w jednym. Stała w uczuciach, z tym samym mężem od 24 lat, wyszłam za mąż jako dwudziestolatka. Nigdy nie żałowałam. Dużo trzeba, żebym się na kimś zawiodła, przy swoim krytycyzmie, jestem też wyrozumiała (to tylko pozornie masło maślane), ale jak już się zawiodę, to koniec. Mafia nie wybacza.

15. Mawiają, że człowiek ma tylko taki krzyż, jaki jest w stanie unieść. Nie zamieniłabym swojego życia na inne, nawet jeśli inne są lepsze.

Z tego wpisu widać też, że jestem gaduła.
Nie wiem, kto już pisał, kto nie, czytam, ale nie pamiętam. Jeśli jeszcze nie były zaproszone do zabawy te osoby, to może niech - bookfa, papryczka, archer, Piotr (pisany inaczej) i Monika z błękitnej biblioteczki napiszą małe co nie co o sobie.

piątek, 10 czerwca 2011

Czarna lista - Aleksandra Marinina, tym razem ze Stasowem w roli głównej

RECENZJA BIERZE UDZIAŁ W KONKURSIE ZORGANIZOWANYM PRZEZ SERWIS ZBRODNIA W BIBLIOTECEMarinina dała wolne major Kamieńskiej, o której były wszystkie jej dotychczasowe powieści (uwielbiam tę postać) i "pojechała" za policjantem Władikiem Stasowem do kurortu czarnomorskiego. Jego była żona przebywała tam na festiwalu filmowym i chciała żeby ich wspólna córka mogła spędzić ten czas w zdrowym klimacie z ojcem, czyli Stasowem właśnie, a ona by dochodziła w miarę wolnego czasu. Na początku wszystko szło według planu, ojciec z dzieckiem codziennie na plaży, matka z owocami przychodziła ich tam odwiedzać, aż do dnia, kiedy zamordowano młodziutką, utalentowaną aktorkę i spokój policjanta szlak trafił. Niby jeszcze starał się ignorować ten incydent, w końcu są miejscowi stróze prawa, ale okazało się, że po przesłuchaniu jego żony przez nich,  miał coś ważnego do dodania w sprawie. Niby tylko wpadł na chwilę do komendy i wszystko wydaje się proste, ale nic takie ostatecznie nie jest i do końca nie wiadomo, kto i dlaczego zabija kolejne osoby z festiwalu.
Wątek zabójstw to jedno, ale jest też wątek obyczajowy - relacje ojca z córką, a także romansowy, bo na tych wywczasach Stasow poznaje pisarkę kryminałów i prokurator w jednym - Tatianę.
Podobała mi się ta powieść Marininy, chociaż wielu jęczało, ze bez Kamieńskiej to nie to samo. Pewnie, że nie to samo, ale nie znaczy, że gorzej. Inaczej po prostu.
Historia trzyma klasę, jest fajna atmosfera kurortu, realia wypoczynku obywateli byłego ZSRR ciekawie opisane, do tego cała galeria interesujących postaci, które umilają lub ubarwiają opowieść.
Roch Siemianowski czyta gładko, jego głos świetnie wpasował się w wyobrażenie głosu Stasowa, wszystko cuzamen do kupy świetnie współgra.
Książka akurat na wczasy, szczególnie nad morzem, bo się idealnie wpisze w klimat i atmosferę. Cieszę się, ze częściowo słuchałam jej spacerując z kijkami nad brzegiem oceanu, bo miałam dzięki temu dodatkowe wrażenia dźwiękowe.
Moja ukochana Marinina i tym razem mnie nie zawiodła.

 Baza recenzji Syndykatu ZwB

wtorek, 7 czerwca 2011

Tajny dziennik (The Secrect Scripture) - Sebastian Barry

Tak się ucieszyłam z wydania tej powieści w Polsce, że aż się podzieliłam tą radością na profilu Notatek na FB. Pewnie sobie ktoś pomysli, że mi za to płacą, zapewniam, że nie, po prostu strasznie mi zależy, żeby pewne tytuły nie były przegapione. Poza tym blog pełni też rolę informacyjną dla moich przyjaciół w Polsce, którzy często pytali mnie - co nowego, interesującego warto wypożyczyć czy kupić?
Czytałam ją na krótko przed rozpoczęciem prowadzenia tego bloga, jakieś dwa lata temu, była wybrana przez book club. Spojrzałam na okładkę i pomyślałam - znowu tajemnica, znowu wspomnienia starej kobiety, to wszystko już było. Z drugiej strony, jakbym nie jęczała, jakbym się nie skarżyła, lubię te tajemnice, wspomnienia i takie tam, typowa ambiwalentność mola książkowego - czytamy dużo, trudno nas zaskoczyć,czasem następuje zmęczenie materiału.
Ale dobra historia obroni się zawsze, a Tajny dziennik taką właśnie jest.


Pewnie pikanterii czytaniu dodał fakt, że większość akcji dzieje się w Sligo, które znam, bo jest niedaleko mnie i w Roscommon, Opisywane budynki istnieją, a miejscowi ludzie pamiętają zdarzenia tam opisywane. Książka jest fikcją, ale wiadomo, czerpie z życia i te szczególiki są bardzo prawdziwe, tak przynajmniej powiedziały mi kobiety, które są ze mną w klubie dyskusyjnym. Omawianie tej powieści skończyło się bowiem wspomnieniami z ich dzieciństwa (niektóre z nich mają ponad 60 lat), albo znanych z opowieści matki. Jedna z nich wyznała, i to był dla mnie szok, że urodziła panieńskie dziecko i zostało jej ono odebrane. Nie była wprawdzie w 'Pralniach sióstr Magdalenek', ale i tak swoje przeszła. Irlandia jest krajem bardzo katolickim, ale wiadomo jakie okropności robiono w imię wiary i ochrony moralności, nie tylko w tym kraju. To, co działo się wtedy z młodymi dziewczynami nie miało nic wspólnego z miłosierdziem Bożym, raczej z piekłem na ziemi.

Sekretny dziennik (ten tytuł mi się bardziej podoba) zaczyna się w momencie, kiedy ma nastąpić likwidacja szpitala dla umysłowo chorych, lekarz ma za zadanie przeprowadzić ewaluację pacjentów w celu stwierdzenia, który z nich może żyć na wolności, a który musi być przeniesiony do nowo wybudowanego szpitala. Jedna z pacjentek ma 99 lat i pisze sekretny dziennik. Lekarz odbywa szereg rozmów z nią, nawiązuje się między nimi nić porozumienia. Wiele sekretów wychodzi na jaw, jak chociażby ten, że jej ojciec był szpiegiem i został stracony w wyroku wykonanym przez IRA, że była ona mężatką .... Więcej nic nie powiem, bo zepsułabym Wam przyjemność czytania. Książka jest ciekawa i co najważniejsze prawdziwa, opisuje czasy i zwyczaje z wielką pieczołowitością i pięknym językiem (mam nadzieję, że nie straci w tłumaczeniu), nic dziwnego, że została nominowana do The Man Booker Prizes, a Sebastian Barry jawi mi się jako pisarz wyjątkowy, do którego innych powieści na pewno dotrę. 
A propos okładki - nijak się ma do treści, ani kiecka z epoki, ani but, dziewczyna zbyt nowoczesna i tylko plaża się wpasowuje w klimat opowieści. Brrrrr. Jedyne, co mi się podoba to kolorystyka, ale to chyba za mało, żeby oddać ducha tego, co w środku, a od tego jest chyba okładka? Sugeruje romantyczną opowieść par excellence, nie dajcie się zwieść.

piątek, 3 czerwca 2011

Miss Pomiechówka na Kacu bierze w ślepo

Wczoraj weszłam na Notatki Coolturalne, tyle, że wydanie bloxowe (bo mam swoje klony wpisowe również tam), przesuwając stronę w dół, gdyż 'jechałam' odpowiedzieć na komentarz, zahaczyłam wzrokiem o licznik i stanęłam jak wryta, o ile można tak powiedzieć o osobie, która siedzi przed komputerem, a mianowicie na liczniku było ponad tysiąc odwiedzin, a to była dopiero dziesiąta rano. Kurczę, licznik mi się popsuł, powiedziałam na głos ze zdziwienia i zaraz weszłam na stronę statystyczną, żeby to naprawić. Ale nie, wszystko ok. Po kilku minutach dochodzenia do prawdy okazało się, że wywiesili na pierwszej stronie portalu gazeta.pl mój wpis o Lesiu z tytułem - Chmielewska - Lesio mnie nie zachwycił czy Lesio mnie zawiódł, już nie pamiętam. Chwytliwy, czyż nie? Sama bym kliknęła z ciekawości, co też się pani Joannie nagle w Lesiu przestało podobać? Takich ciekawskich było wczoraj prawie 3000 tysiące osób. Pewnie się strasznie zawiedli, kiedy zobaczyli, że to nie ich ulubiona pisarka wypowiada to 'skandaliczne' zdanie, ale jakaś baba, która sobie uzurpuje prawo do wypowiadania się na temat tej kulturowej powieści. Ciekawe ile z tych przypadkowych gości zajrzy tu jeszcze raz? No nic, miałam swoje pięć minut, a że przypadkiem to już inna rzecz, jakby powiedziała Viola Kubasińska (nie oglądałam Brzyduli, ale jej quoty śledziłam w necie, bezcenne) - byłam Miss Pomiechówka (oczywiście pozdrawiamy Pomiechówek).
Poza tym byłam na Kacu 2. Tutaj to jest Kac po prostu, w Polsce Kac Vegas w Bangkoku. Czy ktoś mi może wytłumaczyć tę głupotę tłumaczy tytułów? Czy to sie w ogóle da umysłem pojąć, skąd u nich te pomysły?
Już pomijając kwestię miejsca, że ten Kac już nic z Vegas nie ma wspólnego. Film mi się bardzo podobał. Więcej o tym pisałam w felietonie, który najpierw się musi ukazać drukiem, żeby go potem mogła TU zamieścić, więc się rozpisywać nie będę, ale wyrażę tylko zdziwienie, jak to Miss Pomiechówka, że całkiem nie rozumiem, jak mnie ten film mógł, i to już po raz drugi, tak rozbawić i do siebie przekonać. Ten gatunek jest zupełnie nie w moim stylu. Ot, zagwostka.
A tak w ogóle czyta się i już wkrótce coś o tym. Ciężko mi idzie, bo kręgosłup nie daje mi długo siedzieć w miejscu, ani leżeć, ani nic, kręcę się jak g... w przerębli i miejsca sobie nie mogę znaleźć.

Przy okazji pobytu w mieście na B, zajrzałam do sklepu z second hand books i trochę pogrzebałam. O dziwo nic mnie nie zainteresowało, dużo chick-lit i kryminałów, ale to wszystko, co mnie interesuje to ja mam. A książki za 1 euro, we łbie mi się nie mieściło, ze tak z pustymi rękami wychodzę. Juz byłam przy drzwiach, już żegnałam się z miły panem, który mi wciąż próbował wcisnąć coś o spiritual world,  wypatrzyłam jednak jedną, bez okładki papierowej, a na grzbiecie - Painted Birds by Fiona Bullen. Ten od spirytualizmu nic o nie nie wiedział, czyli dobra nasza, nie będzie o tym :-) spojrzałam na pierwszy rozdział - 1934 Singapore, a potem gdzieś w środku 1956 Essex. Hmm, ciekawe, co też tam na tych stronach się zdarzyło w tym okresie między Singapurem a UK, jednej takiej dziewczynie, której imię się powtarza nader często. Postanowiłam sprawdzić, bo to tak jakby mnie ta książka przywołała do siebie. I ta zagadka zawartości. Ciekawe. W sieci też wiele nie znalazłam.
To tyle na dziś. Pozaczynałam kilka książek, bo ta na chandrę, tamta na deszcz, inna natychmiast bo w bibliotece czekają, innej słucham i pewnie wszystkie skończę na raz. Zdam relację, jak tylko się z nimi uporam.
Po edycji: mam jeszcze jedną książkę, którą kupiłam w tym samym miejscu, też za jednego euro i też o niej nic nie wiem. Całkiem zapomniałam, bo ją w dziurę wsadziłam i sobie tam cichutko leży i czeka. Oto ona. Muszę włączyć detektywa zdalnie sterowanego, czyli google.