sobota, 31 marca 2012

Rura mi się zatkała

Dramatycznie to się na mnie odbija, ale nie mogę zupełnie skupić się na czytaniu. Zaczęłam ze sześć książek, żadnej nie mogę czytać, albo mnie nudzi, albo mnie denerwuje, ale wiem, że to nie wina treści, a moja. Nawet gazet nie czytam, kartkuję tylko.
Obrazki cholera oglądam.
I nic.
Wpadam w dół, że nie mogę, ale nie mogę i już.
Ale książki oglądam pasjami, tyle, że w internecie. I oczywiście lista zakupów rośnie, oszalałam, kiedy zobaczyłam Theorina i wspomnienia Dudziak. Mam nadzieję, ze mnie odetka. 
Oglądam filmy za to namiętnie. Cały czwarty sezon Czasu Honoru miałam na twardym dysku nagrywarki i teraz z mężem zaliczamy, właściwie można powiedzieć koniec. Podobał mi się, może dlatego, ze ciągiem oglądany, dużo emocji, ale też chyba ja jakaś nadwrażliwa.
Nie wiem, może mnie stresuje wyjazd do Polski, denerwuję się bardzo i nawet fakt, że na sam koniec pobytu będę na targach w Warszawie, nie zdejmuje ze mnie stresu.
Nawet blogów nie czytam za wiele. Jakiś taki niepokój we mnie. I zmęczenie.

Jakiegoś hydraulika może zawezwać? 
Przejdzie, wiem, ale słuchanie mi idzie lepiej i nic na to nie poradzę.
A nawiasem mówiąc, Gra o Tron Martina będzie wydana na audiobooku, czytana z podziałem na role, jak Narreturm Sapkowskiego, ponad stu aktorów bierze udział w nagraniu, sami najlepsi, Kulesza, Więckiewicz, słuchałam fragmentów, brzmi fantastycznie.  Muszę to mieć.

sobota, 24 marca 2012

Mężczyzna, od którego wszystko się zaczęło. A starocie już niedługo znajdą nowy dom.

I co ja mogę napisać o tej książce? Wszystko już było.
Zacznę od tego, że przynajmniej na rynku anglojęzycznym, od tej trylogii wszystko się zaczęło. Wiem, Mankell był wcześniej wydany, ale to Larsson ruszył ludzi do księgarń w poszukiwaniu kryminałów skandynawskich.
Nie wiem, co on takiego ma, czego nie mają inni? Przecież każdy ma jakiegoś bohatera, jak nie policjanta, to dziennikarkę. Każdy ma wątki miłosne lub seksualne, każdy morderstwo lub inne przestępstwo, więc diabeł musi tkwić w stylu.
Ale i on nie jest jakiś nowatorski, wyjątkowy i odkrywczy.
Więc pomysł?
Po pierwszym tomie myślałam, że duet Sallander - Blomkvist jest tu kluczem, ale teraz widzę, ze to jednak sama Lisbet Sallander trzyma tę trylogię w kupie (chociaż dopiero zaczęłam czytać trzecią, więc może potem będę inaczej śpiewać) i świadczy o jej wyjątkowości. bo o ile inne postaci w skandynawskich kryminałach są ciekawe, nikt nie wymyślił tak wielowarstwowej i przyciągającej uwagę.
Wszystkie znaki wskazują, że ona powinna być tak zwichrowana, ze nie do przyjęcia, a jednak lubimy ją, sekundujemy jej i przyjmujemy z całym dobrodziejstwem inwentarza. Pięknie ją Stieg ulepił.

W drugiej książce cyklu nie brak napięcia, gwałtownych zwrotów, ale i obrazków z życia Lisbet, jakbyśmy się mieli do niej przyzwyczaić na dłużej. Moze Larsson chciał ten cykl rozszerzyć na kilka tomów, nie jedynie trzy? Podobało mi się, że mogliśmy z nią odbyć część jej podróży, pobyć w jej głowie i dowiedzieć się, co tam siedzi. Te rozdziały to była powieść obyczajowa wewnątrz kryminału. Bardzo udane połączenie.

Czytałam uszami. Byłam tak ciekawa treści, ze sobie wynajdywałam rzeczy do wyczyszczenia, umycia, czy co tam zwykle robię, kiedy słucham, tylko żeby dłużej z tą książką obcować, dowiedzieć się, co dalej?
Wiedząc, że mam ją w w odtwarzaczu, aż mi się gęba śmiała na dłuższy spacer ( normalnie nie lubię łażenia dla zdrowotności, mąż się śmieje, że ja bym zasuwała, ale od księgarni to księgarni z kuponami rabatowymi w kieszeni, schudła bym wtedy w mig :-).
Jeśli w ogóle jeszcze ktoś jest, kto tego, nie czytał, polecam.
Ja się tak ociągałam, bo w tym czasie, kiedy kupiłam drugi tom, mama miała udar i moja córka powiedziała, że tam dużo jest o tym prawniku, który też po udarze, to może lepiej nie, bo się będę stresować, czytając o tym. A jak zwlekałam z drugim, to i siłą rzeczy z trzecim. Właśnie go słucham.

*^*^*

Z innej beczki. Będę w kraju, postanowiłam sobie w związku z tym sprawić kilka książek, które bardzo chciałam mieć, kosztują grosze na Allegro, a nie mogłam kupić, bo nie wysyłali zagranicę. I powiem tak, jak się mieszka w Polsce, to Allegro na starocie jest fantastycznym miejscem i już mnie nie dziwi, że Wy mi czasem mówicie - nie wiem, co masz za problem, przecież na Allegro jest.

Ano jest, ale na 20 sprzedawców, jeden wysyła do mnie, a inni mnie 'stawiają do kąta' - nie wysyłam, nie robię wyjątków, przecież zaznaczałem w opisie itd. W ogóle coś dziwnego jest w tym miejscu, że ja, jako kupujący, czuję się dyscyplinowana i stawiana na baczność, wcale nie komfortowo. A jak już kupisz, to natychmiast pędź i zostaw dobry komentarz. 
Nigdy tego nie miałam, ani na ebay, ani innych pomniejszych. O takich jak Amazon czy Play, gdzie też sprzedają z drugiej ręki książki i filmy to już w ogóle nie mówię, tam wszystko jest na zasadzie - kurczę, jak się cieszę, że kupiłaś ode mnie.
Nie mówię broń Boże o tych, od których kupiłam teraz, wcześniej miałam dziwne co najmniej doświadczenia. To chyba wynika z tego, że u nas nadal pokutuje postawa - kupuj i spieprzaj, tak naprawdę to ja ci robię przysługę. Inna rzecz, że tym razem kupowałam
Postanowiłam kupić sobie kilka książek Ludwiki Woźnickiej (o jej siostrze pisałam w którymś ze wcześniejszych wpisów), oprócz tego dwa tytuły Jeremiego Bożkowskiego, bo mam tylko Mszę za mordercę i brakującą mi Rillę ze złotego brzegu w płóciennej oprawie (dzięki Wam i zakupom na Allegro brakuje mi już tylko dwóch). Niestety 'Ostatnie dni Aranjuezu' Pruszkowskiej chyba mi przejdą koło nosa, bo są dwa egzemplarze, jeden za 99 zł, a drugi za ok. 35 zł, mam na nią chęć, ale to jest za dużo dla mnie.
Cieszę się z tamtych za to.
I to by było na tyle, poza tym, że czytanie mi zupełnie nie idzie, zamiast tego oglądam seriale. Czas Honoru z mężem tłuczemy, mało mi serce nie siądzie, bo ja jestem strasznie wrażliwa i jak oni na akcję, to ja umieram. Twórcy tego serialu byliby dumni z takiego widza :-)

Dziewczyna, która igrała z ogniem była szóstą książką przeczytaną w ramach wyzwania Z półki

sobota, 17 marca 2012

Czasami lepiej czekać, niż doczekać, bo zawód może być wielki

Tak czekałam, zazdrościłam, kiedy ktoś mówił, że idzie na to do kina. Już mi nawet nie chodzi o to 3D, ale o wielki ekran, o te sceny batalistyczne, które u Hoffmana zawsze zapierały dech w piersiach. Poza tym ja lubię filmy polskie z historią w tle, a Hoffmana to już w ogóle, Potop czy Ogniem i mieczem oglądam zawsze, kiedy powtarzają (chociaż kręcę nosem, kiedy w programie, ale jak okiem zahaczę, to już przyklejona do ekranu nie odchodzę).



Film Bitwa Warszawska 1920 był dołączony do Vivy i mi go litościwie koleżanka Michaliny przywiozła z kraju. Chciałam bardzo go mieć na DVD, bo taka karta historii sfilmowana, do tego dvd ma język angielski, to sobie pomyślałam, że i jeszcze-nie-zięć zobaczy, może kolegom Wojtek puści. Miałam plany na skalę międzynarodową co do tego filmu, hehe.

Zapodałam wczoraj do odtwarzacza, syna od komputera oderwałam, jabłkami obdzieliłam, koce każdy sobie zorganizował, pies spacyfikowany zabawką - cała logistyka. Małżon mnie rozbawił do łez pytaniem, czy to w 3D i czy okulary dołączyli? Jakbyśmy trój-telewizor mieli.

Włączyłam i się zesrało. Excuse my French.
Z Hoffmana to tylko te konie, ułani, kawalerie i najazdy tychże szerokim obiektywem kręcone. Nic więcej. Ani pięknej historii, jakieś strzępy zaledwie. Szyca równie dobrze mogło by nie być, i tak gdzieś tam w tłumie jeździł albo strzelał. Bończak więcej się nagrał w tym filmie niż on, zresztą facet klasa. Chodzili w scenach mówionych jakby kije połknęli, styl wiejskiego przedstawienia amatorskiego - wchodzisz z lewej, mówisz, żeby cię ostatni rząd słyszał, wychodzisz z prawej - pani świetliczanka reżyseruje. Piłsudski tak ucharakteryzowany, że bardziej Stalina przypominał, gdyby nie mundur, pomyliłabym jak nic, Linda się jakoś obronił, ale i tak myślę, że mógłby sobie darować tę produkcję, na co mu ten obciach. Ferency dobry, ale mocno stereotypami leciał, najfajniej wypadła wdowa po białym oficerze, która była mu nałożnicą. Sceny w obozie bolszewików - nihil novi, to już dużo lepsze były w serialu, który w zeszłym roku leciał. W ogóle ten serial przebił film po wielokroć, a przecież nie miał chyba takiego budżetu?

No i na koniec zostawiam najgorsze - pani Natasza Urbańska była po prostu tak słaba jak herbata babci klozetowej. Używam tego określenia szalenie rzadko, tutaj na blogu chyba ze trzy razy do tej pory. Już gorzej upaść nie można. Niestety, dziewczyna fajna, ale grać to ona wcale, a wcale nie potrafi. I tak sobie myślę, że się Józefowicz nad różnymi ludźmi pastwi, a w domu nie umiał żadnej dobrej rady żonie dać. Ani rozpaczy zagrać nie umiała, ani radości, strachu, a już te sceny na polu bitwy to był ostateczny cios w splot słoneczny. Normalnie mnie bolały oczy to oglądać.
Właściwie wszystko, co musicie wiedzieć, jest w tej zajawce wyżej, resztę można sobie darować. I nawet dosłowność, tak nowoczesna teraz, scen wojennych - flaki na wierzchu, a na drugim końcu bolszewik ściąga buty z nóg, mózg na twarzy żołnierza obok, urwane pół korpusu, nogi ręce, co tam wystaje. Krew tryskająca, członki fruwające - nic nie pomoże, bo film jest po prostu słaby i nieciekawy.

I tak sobie myślę - jeśli trójwymiar ma zredukować treść na rzecz widowiska, to jest to po 3-kroś do D-upy pomysł i mnie w ogóle nie pociąga.

Przy okazji filmu przypomniałam sobie o świetnym aktorze rosyjskim Aleksandrze Domagarowie (oczywiście grał w Bitwie Warszawskiej, a jakże, kozaka i grał świetnie, na szczęście zapomnieli mu przetłumaczyć, że to jest 3D i nie musi się starać), jaki zbieg okoliczności, że na Chanel 1 rosyjskim (dostępny w Polsce na platformach satelitarnych, niekodowany), był akurat o nim film dziś rano. Obejrzałam z wielkim zainteresowaniem, jakiż to wszechstronny i ciekawy artysta.

czwartek, 15 marca 2012

Ćwirlej mi się oddala w zawrotnym tempie

Mroczna seria reklamuje Mocne uderzenie Ćwirleja na FB. Ucieszylam się, że jest czwarta jego książka, bo z opisu wynika, że są one w stylu, jaki lubię (osadzone w latach osiemdziesiątych, w poprzednim ustroju). Rzuciłam się zaraz szukać książek tego autora, bo postanowiłam, że tym razem nie dam się wycyckać. A kiedy dałam? A mianowicie podczas mojego pobytu w Polsce ostatnio, dawno, ale jego trzy już były na rynku, poszłam do Empiku, bo wtedy jeszcze naiwnie wierzyłam, że tam wszystko kupię przy minimum wysiłku z szukaniem, co ważne, bo większość czasu spędzałam z chorą mamą i naprawdę nie miałam czasu biegać po całym mieście, od jednego końca do drugiego. No więc wchodzę z listą, a tam, poza nową Grocholą, nic nie ma z tego spisu. Przeszłam przez męki, jak to w tym przybytku, związane z tym, że połowy tytułów pani mnie obsługująca nie znała, a ta co niby miała znać, miała wolne (oni chyba kłamią, bo to już trzeci raz słyszałam tłumaczenie takie, a to było w Poznaniu,  w Koszalinie, a trzeci w Warszawie - szkolą ich, żeby tak odpowiadali?). Uczynność w Empiku nie zna granic, oczywiście mogą mi zamówić. Ja się zapytowywuję - co tam stoi na półkach w tym wielkim jak dupa słonia salonie, że nic nie ma, kiedy człowiek konkretnie szuka tytułów? No nic, ta opcja odpadła, bo zamówienie mogło być na wtorek, a ja w niedzielę wylatywałam do Irlandii. I w ten sposób zrobiłam się na cacy, bo za późno poszłam, a w małych księgarenkach, czy to na lotnisku, czy obok mamy, nie było jego książek. Kurczę, znacie to? Szukacie czegoś i okazuje się, że trzeba się nachodzić? I to już nie o cenę szło w tamtym momencie, bo brałabym z musu jak leci.
No właśnie cena. Piszę o tym, bo mnie zatkało właśnie przed chwilą.
Zajrzałam z wypiekami na twarzy do kilku księgarni internetowych i zdębiałam radośnie (tak też można, ze zdziwienia i z radości też :-) - jest epub, można kupić i mobi, i pdf, super!!!!!!!!!!!!!!! Tylko hola, hola, książka papierowa jest tańsza niż wersja pliku na czytnik, niewiele, ale chodzi o zasadę. Jak to możliwe, że plik, który dostanę siecią, nikomu nie będę mogła pożyczyć, nie odsprzedam, nawet polskiej bibliotece nie podaruję, gdybym czystki na półce robiła, jest droższy? A do tego kosztuje prawie 40 złotych? Czyli za 4 pliki zapłaciłabym coś około 150 złotych. Ludzie, czy ja czegoś nie wiem? Rozumiem, że pisarz napisał i musi zarobić, wydawnictwo też, ale więcej niż na egzemplarzu na papierze, z okładką, z kosztami druku i wożenia tego do magazynów i do księgarni (czyli kierowcy, paliwo itp)?

I w ten sposób pan Ćwirlej oddalił się w tempie natychmiastowym, choć mam nadzieję tymczasowym, bo muszę sobie normalnie na niego pieniądze zaoszczędzić. I nawet Empiku winić tym razem nie mogę, bo u nich akurat na ebooku można zaoszczędzić, nie krocie, ale jednak.

Idę się nurzać w otchłani rozpaczy. Jestem strasznie niecierpliwa, wszystko bym chciała już, teraz, zaraz. Muszę się tego oduczyć. 

Okładki książek pana Ryszarda są fantastyczne (te wydane przez WAB)


poniedziałek, 12 marca 2012

Erratum. Kino też po to jest. A takie powroty niejednego bolą

Obejrzałam dzisiaj, wreszcie miałam okazję. Tyle się nasłuchałam dobrych opinii, zdążyłam zapomnieć o nich i dobrze, bo film obejrzałam 'na czysto', nie skażona czyimiś ochami i achami, czy odwrotnie, utyskiwaniem na treść czy poziom. Nie żeby w tym przypadku były złe recenzje, po prostu czasem lepiej być z dala od wszystkich głosów mądrych i niemądrych, odebrać film na żwyca i dać się porwać. Albo nie.

Nie jest to kino łatwe, ale cóż, tylko w dawnych czasach miało li tylko bawić. Teraz ma też misję, czasem porusza aż do trzewi, czasem tylko przeponę podczas nagłego śmiechu, w każdym z tych przypadków dobrze, jeśli jest mądre. A to mądry film. O dorastaniu do swojego życia, o otwieraniu oczu, o tym, jak to czasem historie przydarzają się nam, a nie innym i też o tym, że nic nie jest proste, chociaż mogłoby być, gdyby tylko człowiek tak wszystkiego nie komplikował. I o mądrości mówienia prawdy, że wyzwala. O tym, że nie zawsze wszystko dobrze się kończy, ale można wyciągnąć wnioski z potknięć.
Bardzo poruszyła mnie ta historia. Może dlatego, że moje powroty do domu rodzinnego też tak wyglądają. Albo i jeszcze gorzej. Płakać mi się chciało i bolało w okolicach serca, wrażliwa struna mocno została szarpnięta. Film prawdziwy, nie przerysowany, nie ma tam rwania włosów z głowy, przez to chyba jeszcze bardziej trafia prosto do serca. Czasem ma się wrażenie, że to paradokument z naturszczykami w roli głównej. To zaleta. Chociaż trudniej się oszukiwać, że to tylko film, co w moim wypadku akurat bolesne było.
Nie ma żadnego zbędnego dialogu, sceny, postaci. Naprawdę warto obejrzeć. Nie z popcornem i colą, raczej nalejcie sobie lufę.


Tomasz Kot rewelacyjny, aż trudno uwierzyć, że on tutaj i on w To nie tak jak myślisz kotku (który uważam za najgorszy film polskich w każdej kategorii) to ten sam człowiek. No, ale nawet najlepszy tony łajna nie podźwignie.
A swoją drogą, słyszeliście, że producent pozywa Raczka o straty finansowe, gdyż ten zjechał film Kac Wawa? Paranoja. I obciach dla tego człowieka. Tu można o tym poczytać

sobota, 10 marca 2012

Sobremesa mnie kołysze do wtóru wiośnie (zaleca się posłuchać tego, co wkleiłam na dole, podczas czytania)

Ja wiem, że nikomu się nie chce słuchać 'czyjejś' muzyki, w sensie, czyichś fascynacji muzycznych, ale kto wie, może i Wam się spodoba?
Przyleciała do mnie ta płytka jakiś czas temu, ale nie chciałam o niej pisać, dopóki nie wysłucham milion razy i nie przekonam się, czy mogę, po raz nie wiem który, piać zachwyty. Inaczej sobie nie wyobrażałam, nie zdarzyło mi się tak, żebym jakieś płyty Anny Marii Jopek nie polubiła, ale wiadomo - jedne bardziej do serca trafiają, inne mniej.
Nie wiem, czy ja to kiedykolwiek opowiadałam, ale uwielbiam tę artystkę, chociaż nie zawsze tak było. Kiedyś denerwowało mnie, że w wywiadach pieści się z głosem, kiedy coś mówi i wydawała mi się taka trochę dzidzia-piernik. Daaaaawno to było, na samym początku jej kariery. No i Kydryński junior mnie wkurza jakoś, tak za nic, niestety czasem tak bywa. A, że oni kiedyś ciągle razem, więc się udzieliło w jej stronę też. Aż przyszedł taki czas Wielkanocny, kiedy mąż wyjechany był w Irlandii, ja sama w domu z dziećmi, Wojtkowi się buty rozwaliły, lodówka popsuła, pieniądze z banku od męża nie weszły na konto, jedzenie się psuło w tempie natychmiastowym, bo upalne to były święta (tak, tak, osiemnaście stopni na termometrze) - skracając historię - podłamałam się. Mimo braku gotówki postanowiłam dzieciom kupić tzw 'zajączka', czyli drobne prezenty. Nie mogłam liczyć na żaden dla siebie, co mnie dodatkowo jeszcze bardziej rozkleiło. Weszłam do sklepu z zamiarem kupienia książki dla córki, wyszłam z Harrym Potterem pierwszym tomem i pierwszą Grocholą, wtedy jeszcze zupełnie nieznaną dla siebie. Wojtkowi poszłam kupić Fasolki na płycie, a wyszłam z czym innym dla niego i z Nienasyceniem - płytą Anny Marii Jopek dla mnie. Wcześniej miałam już Bosą i zupełnie oszalałam na jej punkcie. I tak zaopatrzona przeszłam przez święta bez sznura przygotowanego w szafie. Po prostu czytałam, dzieci bawiły się na podwórku, a w tle leciała ta płyta. A co się popsuło, wyrzuciłam do kosza bez 'wyrywania włosów z głowy', bo przecież miliony głodują. Znieczuliłam się po prostu tą muzyką. Nabrałam dystansu do problemów.


Ta piosenka szczególnie mi pomogła i zatrzymała złe myśli, wróciłam na właściwe tory myślenia. Wiadomo, że w zaklętym kręgu czarnowidztwa można by bez końca.

Sobremesa jest inna w stylu, ale nie odbiega od 'myśli przewodniej' wokalistki. Są tu piosenki, które dodają energii, które dają wytchnienie albo prowokują marzenia.
Myślę, że Anna Maria Jopek to jest jedyna wokalistka obecnie, która jest gotowa, tak jak stoi, wejść na arenę międzynarodową i nie będzie obciachu. Ani językowej bariery. Po portugalsku śpiewa tak, że mi serce w pięty idzie. Nie wiem, o czym, ale czuję wibracje.


A ta piosenka daje mi rano tyle energii, że chodzę jak ten królik z Duracella


Nie jestem krytykiem muzycznym, nie umiem pisać o dźwiękach, harmoniach itp. Umiem tylko powiedzieć, że kiedy jej słucham, moje emocje sięgają zenitu, czasem skaczę, czasem płaczę, czasem po prostu bujam w takt z zamkniętymi oczami.

Byłam na koncercie przed samym wyjazdem, odbywał się nad Zalewem w Siedlcach, gdzie ówcześnie rezydowałam. Fantastyczny. Wokalistka z klasą, to i koncert taki.
A poza wszystkim uważam ją za jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie znam. Taka kompletna. Prawdziwa.  I już nie ma maniery pieszczenia głosem, za to zyskała taka klasę, jaką niewiele wokalistek ma. Tak się cieszę, że jest

poniedziałek, 5 marca 2012

Krawcowa z Madrytu - o wojnie w hiszpańskim wydaniu

Kiedy myślę o II Wojnie Światowej - nigdy nie myślę o roli Hiszpanii w tym czasie. Kiedy myślę o latach międzywojennych, nigdy nie przyjdzie mi do głowy sprawa wojny hiszpańskiej, chociaż w Irlandii częściej, bo wielu Irlandczyków brało w niej udział, przewija się dużo wzmianek o tym w biografiach pisarzy czy dramaturgów, w sztukach teatralnych, na przykład jednej z moich ulubionych 'Dancing at Lughnasa' Briana Friela.
Hiszpania jest dla mnie krajem mało znanym, jej historia, przywódcy, niepokoje wewnętrzne - tyle, co z lekcji historii i literatury, ale bardzo okrojona to wiedza.
Tym bardziej zapałałam rządzą, kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź tej książki. Temat wydawał mi się ciekawy, czasy jeszcze bardziej, pomysł, jak i zarys fabuły - po prostu czułam przez skarpety, że to coś dla mnie.
Jakże się NIE zawiodłam!!! Czytanie tej powieści to jeden z najprzyjemniejszych chwil tego ponurego, deszczowego i niezwykle wietrznego okresu zimowego, gdzie daleko nam było do ujutnych obrazków śniegu i skrzącego mrozu, za to mokro, przenikliwie zimno (wiatr powoduje, że temperatura odczuwalna jest dużo niższa od tej na termometrach) i jakoś tak smutno. 


W Krawcowej z Madrytu poznajemy historię Siry, która najpierw opowiada o swoich czasach młodzieńczych, terminowaniu u znanej madryckiej krawcowej, potem o pierwszych miłosnych przygodach, zabiera nas ze sobą w podróż do Maroka, gdzie spędza kilka lat i jest to bardzo burzliwy czas na początku, potem z powrotem do Madrytu, jeszcze Portugalia, a wszystko to raz na spokojnie, raz awanturniczo wręcz, raz szpiegowski wątek, a zaraz potem obyczajowy.
Ta powieść ma wszystko to, co dobre czytadło - w dobrym tego słowa znaczeniu - powinno mieć.
Dodatkowo, co mnie zafascynowało, nazwiska polityków i ludzi, którzy przewijają się w jej pracowni krawieckiej, otoczeniu znajomych czy w mieście, są prawdziwe, można je na Wikipedii znaleźć.


I tak, dużą rolę w powieści gra Juan Luis Beighbeder (za zdjęciu wyżej), który najpierw był najwyższym komisarzem w Maroku, a potem krótko Ministrem Spraw Zagranicznych Hiszpanii. Albo szwagier Franco - Ramon Serrano Suner (ten w mundurze z białymi włosami, które były jego znakiem rozpoznawczym). Nigdy o nich nie słyszałam, ale czytając tę powieść, wygooglowałam i spędziłam jeden z poranków na poznawanie nieznanej mi historii Hiszpanii.

Poza tym Maroko też dla mnie obce, teraz jakże warte poznania i odwiedzenia nawet, chociaż mnie kiedyś nie ciągnęło w tamte strony. Po przeczytaniu powieści zapałałam chęcią odwiedzenia tych miejsc, poczucia klimatu i zapachu tego kraju. Córka była, teraz jej opowieści mają dla mnie inny sens, pełniejszy sens.

Książka ma w sobie tyle smakowitych kąsków, że boję się, że o którymś zapomnę. Sira jest krawcową, więc dużo jest o modzie, materiałach, szyciu, technice łączenia, tamtych trendach. Nie lubię o modzie za dużo, ale tyle, co tu było, akurat. Poza tym tło społeczne, bardzo poznawcze, ale nie nachalne. Kiedy myślimy o tamtych czasach widzimy siebie w samochodzie bez dachu, w pięknych sukniach na balu, w misternie ułożonych włosach, z czerwonymi ustami i takimi paznokciami, z tragarzami i służbą na podorędziu - bo w marzeniach nigdy nie postawilibyśmy się na pozycji posługaczki, szofera czy kobiety jedzącej obierki, mieszkającej w suterenie kamienicy czynszowej. Takich ludzi przecież było więcej. Dlatego pewnie tak lubię seriale brytyjskie takie jak: Upstairs Downstairs czy Downton Abbey, bo one opowiadają i o służbie, i o 'państwu' , którzy są równorzędnymi bohaterami opowieści. Tutaj też widzimy blichtr wyższych sfer, ale i 'zaplecze', a także urzędników, handlowców, policjantów i tak dalej. Jest więcej ciekawych, krwistych postaci, ale nie chcę wszystkich wymieniać, bo odbiorę Wam frajdę czytania.
Warto poświęcić kilka wieczorów na historię krawcowej, a nawet kilku, z Madrytu. Znajdziecie w niej wszystko, co najbardziej pożądane w prawdziwej powieści z krwi i kości - miłość, wielkie salony, małe ciemne mieszkanka, wielką politykę, podróże, konflikty i życie, takie jakie ono było w tamtych czasach.
Powieść ta przypomina mi, co mnie w czytaniu zachwyciło, kiedy byłam dzieckiem. Znacie to uczucie, otwieracie książkę, a ona Was prowadzi w nieznane miejsca i wprowadza do świadomości ludzi, uczucia, zapachy, przedtem Wam całkiem obce. I już nic nie jest takie samo. Magia

O książkę poprosiłam panią Bognę ze Świata Książki i jestem bardzo wdzięczna, że mi ją wysłała, chociaż nie jestem bardzo aktywnym współpracownikiem, bo narowisty ze mnie recenzent. Tak się cieszę, że ją przeczytałam.
Na końcu dodam, że Świat Książki wydaje powieści tak, jak ja lubię - druk przyjaznej wielkości, odstępy wierszy też, książka gruba, ale układa się w rękach i okładka, nie tylko adekwatna do treści, ale obiektywnie ładna i nie obciach ją w ręku w publicznym miejscu trzymać. Podobna w stylu do hiszpańskiej wersji, czyż nie?

Jest to piąta książka przeczytana w ramach wyzwania Z półki