piątek, 31 sierpnia 2012

Uwaga - będę może mówić nieskładnie, pięć nocy nie spałam - Konkurs tostowy

Pięć nocy nie spałam, bo jestem po strrrrrasznej wizycie u dentysty, nie będę się tu rozwodzić, jak kto ciekawy krwawych opisów, zapraszam na Co-Dziennik

Są takie filmy, na które nie czekaliśmy, ba, nawet o niech nie wiedzieliśmy, że istnieją, dopadły nas gdzieś przypadkiem, chwyciły w szpony uwagi i nie opuściły myśli, nawet wiele tygodni po seansie. Są takie filmy.
I mnie się zdarzyło niedawno, zmieniając kanały bez specjalnej nadziei na coś cudownego, właściwie już postanowiwszy o zabraniu się za czytanie, ale jeszcze może tu,  a może coś na Ale Kino, nawet mi się nie chce zajrzeć do programu TV, zawsze dobre filmy są na Kino Polska, a może coś fajnego na Kuchnia+? Kto by się właśnie tam spodziewał, że zapodadzą film, który mi zapadnie w pamięć prawdopodobnie na całe życie. Strasznie żałowałam, że go nie nagrałam. Ale nic straconego, bo niedługo będzie nadawany na Canal+ (11 i 25 września).
Filmy brytyjskie mnie czasem fascynują, ale bywa, że i odpychają. Mają w sobie czasem jakiś chłód, surowość i jakby to powiedzieć, wilgoć. Niektóre. A niektóre są jak magnes, i ten, o którym piszę, czyli 'Tost' właśnie zalicza się to tej drugiej kategorii. Wciągnął mnie jak telewizyjny odkurzacz, na 90 minut przeniosłam się po prostu w tamten czas, do opowiadanej historii i tylko mi żal, że niczego sobie nie mogłam tam pojeść. A historia jest dosyć smakowita, można powiedzieć nawet niebezpiecznie smakowita.
Nie wiedziałam o tym, kiedy oglądałam film, ale zastanowiło mnie zakończenie, zaczęłam grzebać i dowiedziałam się, że opowiada historię dzieciństwa słynnego kucharza celebryty brytyjskiego Nigela Slatera, a oparta jest na biograficznej książce tegoż. Wcześnie stracił matkę, przez jakiś czas próbowali sobie radzić sami z ojcem, ale nie bardzo im to wychodziło, w każdym razie postanowiono im pomóc polecając gospodynię zajmującą się domem i gotowaniem i tak do ich życia wkroczyła Mrs. Potter. W filmie grana jest przez niesamowitą, zwariowaną, czasami wręcz niepokojącą Helenę Bonham Carter.  Szanowany wdowiec jest łakomym kąskiem dla postrzelonej Joan. Przez żołądek do serca mężczyzny, zaczyna im gotować coraz do wymyślniejsze potrawy, a kucharką jest bardzo dobrą. Chłopak, czyli mały Nigel, tez lubi gotować, ale jeszcze-nie-machocha, nie dopuszcza go do świątyni, a kiedy on i tak gotuje, w szkole na zajęciach, zaczyna traktować go jak wroga i konkurenta.



Popisowy lemon meringue pie, na zdjęciu poniżej, spędza mi sen z powiek. Jakże ja bym chciała umieć takiego upiec. Albo chociaż raz zjeść.


Uczty domowe są coraz okazalsze, aż do tragicznego finału, ale o tym sza. Zobaczcie sami.


Nigel dosyć szybko zorientował się, że mężczyzna gotujący, tylko na początku jest pośmiewiskiem, ale koniec końców, jeśli robi to dobrze, wszyscy go podziwiają, a kobiety po prostu uwielbiają


Ten film jest wzruszający, chwilami zabawny, chwilami smutny, zwariowana Mrs. Potter jest taka jak Helena, postrzelona, nie trzyma się zupełnie ram konwenansów i dobrych obyczajów. Ma w sobie tajemnicę, ale też jakąś żałość. Wszystkie smaki życia w jednej - po części kulinarnej - historii.
A wszystko to o tym Panu poniżej



I tu dochodzę do sedna wpisu, czyli konkursu. Mam dla Was do rozlosowania pięć książek Nigela Slatera, na podstawie których nakręcono film - ufundowanych przez Cyfrę+



Poproszę Was, żebyście napisali kilka zdań o tym, jakich kucharzy znanych szerokiej publiczności, z prasy, telewizji czy książek kucharskich, cenicie najbardziej i dlaczego? Mogą to być Polacy lub nie, żyjący lub nie.

Niestety książki mogą być wysłane tylko na adresy w Polsce, weźcie to pod uwagę, zgłaszając się do konkursu. Nie musicie mieć bloga, jeśli nie macie, zostawcie do siebie jakiś adres email. Nie musicie linku do tego konkursu umieszczać u siebie na blogu, chyba, że chcecie. W ogóle nic nie musicie poza posiadaniem polskiego adresu do wysyłki i napisaniem kilku słów. Najciekawsze wypowiedzi zostaną nagrodzone książkami, a jest ich cztery, bo piąty konkursowy egzemplarz przypadnie temu, kto pierwszy odpowie, z jakiego polskiego filmu pochodzi zacytowany w tytule posta tekst -  "będę może mówić nieskładnie, pięć nocy nie spałem" (dla ułatwiania dodam, że kwestia ta była namiętnie powtarzana przez pewnego reżysera).
Na odpowiedzi czekam do 9 września do późnej nocy, w poniedziałek poczytam i 11 września, w dzień emisji filmu na Canal+ ogłoszę wyniki. Proszę wpisujcie je poniżej w komentarzach.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Filmowe lato, Więckiewicz razy dwa, Dziędziel też na dodatek, a i po czesku też coś wpadło

Kochani. Zamilkłam, jakoś mi nie idzie teraz. Listę mam długą jak papier toaletowy, a pisać nie po drodze. Co siadam, to wydaje mi się, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia. A potrafię przy porządkach na przykład przemyśliwać, co to ja Wam powiem, jak tylko dorwę się do komputera. Wystrzelam się z myśli podczas pozakomputerowego czasu, a przychodzi ten moment, że trzeba by znaki do kupy zebrać w słowa i nic. Wszystko wydaje mi się jakieś takie bez sensu. Rozmemłałam się jak mamałyga, czas potrafię przepierzyć za przeproszeniem jak nikt. Przewalam się między komputerem, książką, gazetą, filmem, kuchnią, ogrodem i obowiązkami i nic nie jest zrobione jak trzeba. No, może poza obowiązkami.
Postanowiłam przerwać ten zaklęty krąg niepisania, zrobiłam sobie herbatę zaparzoną jak Pan Bóg przykazał, czyli w czajniczku liściastą, nalałam do ulubionej filiżanki i do dzieła. Dzisiaj o kilku filmach.


Od Moniki z błękitnej biblioteczki pożyczyłam dvd 'W ciemności'. Ona biedna nie zdzierżyła, ale to dlatego, ze dopiero co po urodzeniu Henryczka, młode mamy lepiej, żeby coś weselszego oglądały, miała rację, że zostawiła na potem. Przyniosła mnie przed wyjazdem do Polski na wakacje i jak tak chodziłam wokół tego filmu, jakby mi ktoś drzazgę w palec wbił. Aż stwierdziłam, że trzeba się z tematem zmierzyć, bo jak to tak z kawałem drewna pod skórą żyć?

 
O Bożenciu, co ja się naemocjonowałam, myślałam, ze mi serce siądzie. Nie będę tu rozprawiać o zdjęciach i scenariuszu, o tym, że Więckiewicz wielkim aktorem jest, bo to możecie sobie poczytać gdzie indziej, wszyscy pieją i mają rację. Powiem tylko, że czułam wilgoć, czułam strach, samotność, ale i małe radości (malutkie takie) w czasie tego ukrywania się. Podobała mi się kreacja Więckiewicza i jego postać, człowieka niejednoznacznie dobrego, z duszą o wielu odcieniach szarości i czarniawą nawet. Przecież bohaterem się człowiek nie rodzi, nim się bywa i to czasem nie na podstawie logiki i przemyśleń, a impulsu, bo inaczej nie można. Gdyby się nad tym głębiej zastanowić, to pewnie by człowiek wolał nim nie być, byle mieć święty spokój, byle bezpieczniej. A tu coś ci karze pomagac cholera, ryzykować i nic na to nie poradzisz. Wojna to straszny czas, nie chciałabym tego przeżyć, dlatego trudno mi oceniać tych, co byli dobrzy i tych, co się zepsili.
A kiedy oni wyszli z kanału i on krzyczał - Moje Żydy, to ja tak strasznie płakałam, że się aż mąż zaniepokoił. Bo się napięcie nabudowało i to się tak masowo wodospadem wyładowało. Ja w ogóle ostatnio mam nerwy na wierzchu, strasznie wszystko przeżywam, tak jak kolejny film z Więckiewiczem pt. Wymyk.Tym razem Canal+ mi go zapodał, kocham ten kanał za polskie filmy (i nie tylko, bo i francuskie też nadają i w ogóle dobre)


To jest film, w którym widać, że Więckiewicz jest po prostu cholernie dobrym aktorem. Warunki ma takie, jakie ma, można by powiedzieć, że wszędzie jest taki sam, gdyby nie to, że nie jest. Kurczę, jak on to robi, że ja wiem, że to on, a jednocześnie identyfikuję go za każdym razem z rolą i wszystko mi jedno, że to znowu on. Większy mam problem z Simlatem, bo on mi się wydaje wszędzie taki sam, ale w sumie tu nie ma słabych ról. Wątek jest od początku do końca bardzo świadomie poprowadzony, na sztywnym kiju, że się tak wyrażę, nic tam się nie gibie na strony.
A ładunek emocjonalny równie mocny jak w wojennych i rozliczeniowych samograjach, bo tam, nie oszukujmy się, bez łaski, że się człowiek przejmuje, a tu mamy historię dwóch braci i pewnej podróży pociągiem, po której nic już nie jest takie samo.
I mój ulubiony Dziędziel jak wisienka na torcie. I Muskałę bardzo lubię, chciałabym jej więcej w kinie.
Nie będę opowiadać fabuły, bo nie lubię tego na innych blogach, tutaj tylko o tym, że siedzieliśmy z mężem jak zaczarowani i tylko klęliśmy pod nosem, że to się wszystko tak pokiełbasiło u bohaterów i już nie odkręci, bo życie nie zawsze jest takie, że powiesz przepraszam i wszystko jest ok.
Bardzo polecam.


A jak Dziędziel, to po raz drugi, tym razem w dużo lżejszym gatunkowo wydaniu. Mam słabość do Fleszarowej-Muskat, a to właśnie na podstawie jej powieści o budowaniu Gdyni - 'Tak trzymać' - nakręcono mini serial czteroodcinkowy 'Miasto z morza'. Czy ja mogłam to przegapić? Oczywiście, że nie, chociaż cukierkowy, chociaż pozytywistyczny, o tym, jak ciężką pracą ludzie się bogacą a Polska rośnie w siłę. Ujęcia jak z obrazów nadmorskich malarzy, którzy tworzą na promenadzie i mają nadzieję sprzedać na pniu swoje produkcje. Ale mnie to nie przeszkadza, nie samymi ciężkimi i ważnymi filmami człowiek żyje, potrzeba mi czasem wytchnienia i odpoczynku, a nade wszystko nieustającej wiary, że ciężką pracą i pasją można osiągnąć wiele, a wielkie wizje rodzą się w głowach i sercach ludzi najpierw, potem dopiero trafiają do realizacji i nie trzeba się bać, jeśli w coś wierzysz, to się ziści.
Nawet jeśli nie, wierzyć trzeba.

Jak już tak lżejszymi poleciałam, to zapodałam od razu Morning Glory trzymany na tę właśnie okazję.


Typowa amerykańska komedia, o młodej producentce, która trafia do większej, ale podupadającej stacji do programu porannego i stawia go na nogi. Wszystko to już było, czyli na początku jest do niczego, ale potem się to jakoś układa, ale śmiesznie jest i naprawdę duży to relaks, więc polecam jak słodkiego pączka na troski, nie samymi sałatkami z soją człowiek żyje.

A na koniec wisienka na torcie. Kiedyś widziałam ten film od połowy, nie znałam tytułu i mnie męczyło, co to takiego było? Teraz zasadziłam się na oglądanie 'Piękności w opałach' na Ale Kino (drugi kanał, bez którego żyć bym nie umiała) - filmu czeskiego, o którym wiele dobrego słyszałam. I co ja widzę? Ta dam, to ten film, co go tylko pół widziałam. Obejrzałam teraz jak należało, czyli od napisów początkowych do końcowych i powiem tak, dobry cholernie, ale zostawił mnie zniesmaczoną, jakby mnie ktoś lepkim mazidłem obsmarował i zostawił na słońcu. Nie z powodu samego filmu, bo podkreślam, że jest świetny i ze wszech miar wart obejrzenia, ale i historia, i bohaterowie nie są zdecydowanie tym, do czego nas przyzwyczaili Czesi, którzy zawsze brzydkie potrafili pokazać w lepszym świetle, chociaż na wesoło. Tutaj nie ma wesoło, to, co jest niesmaczne, jest niesmaczne, pogmatwane i dołujące. Jedynie aktor, który kiedyś grał doktora Błażeja w Szpitalu na peryferiach, jedyna normalna postać w tej opowieści, jest zadziwiająco na starość przystojny.



Jan Hrebejk pokazał życie swoich rodaków w jaskrawych kolorach, bez żadnego ściemniania, stukania się kuflami piwa i czeskich przyśpiewek. Wspaniałe kino, ale wymagające czegoś więcej, więc nie nastawiajcie się na beztroskie jedzenie domowego popcornu. Momentami będzie bolało. Mimo tego, jest to jeden z tych filmów, które na pewno obejrzę kiedyś jeszcze raz.

A na koniec polecę Wam nowy serial kryminalny, na który się niezwykle cieszę - tym razem rodem z Finlandii - od 2 września, na razie 6 odcinków pt. Vares. Przeczytałam w zajawkach -  serial, w którym czarny kryminał splata się z elementami komedii i pastiszu, został okrzyknięty w ojczyźnie Świętego Mikołaja początkiem nowego gatunku - Finn Noir. Osiągnął kolosalną popularność, a jego kolejne odcinki wchodziły tam na duży ekran, jako pełnometrażowe filmy kinowe. 


Nie chcę go przegapić, już sobie zapisałam w kalendarzu, ciekawe, czy uwiedzie mnie równie łatwo jak Winter, Wallander czy Sarah Lund?
I cieszę się, że Krew z Krwi (polski serial kryminalny z Agatą Kuleszą) będzie na Canal+ powtórzony, bo ja przegapiłam połowę odcinków z powodu choroby. Dla zainteresowanych od 3-12 września codziennie po jednym odcinku będą emitować, lub od 21 września w każdy piątek.

No to się nagadałam, a teraz idę sobie precz. Wiem, połowa z Was nie ogląda, druga połowa nie ma telewizora, trzecia połowa nie ma Canal+, czwarta nie ma Ale Kino, ale filmy są też pewnie dostępne na dvd, warto o nich wiedzieć. A ja uwielbiam dobre seriale i dobre filmy, traktuję je na równi z książkami, uważam, że rezygnowanie z tej akurat muzy to odbieranie sobie wiele przyjemności. Nie chcę tu wywoływać dyskusji, tylko można powiedzieć ją kończę, po wielu komentarzach o tym, że szkoda czasu na TV.
Po ostatnim seansie pierwszego odcinka sfilmowanej książki Forda Madoxa Forda 'Parade's End' na BBC2, szczególnie nie mogę się z tym poglądem zgodzić. Jakie to było, hmmm, pysznościowe, tak bym to ujęła. Ale o tym więcej kiedy indziej


poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Trzy Projekty - projekt Łapicki, projekt zakupy dla biblioteki, projekt kto jedzie do Polski i kupi mi Chmielewską

To jest mój prywatny projekt, nigdzie go nie znajdziecie, nikt go nie ogłosił i ja też nie będę Was ciągać za język, czy już obejrzeliście i ile, po prostu poczułam potrzebę przypomnienia sobie jego kreacji, żeby nie wszystek umarł. Odszedł, a ja bym chciała, żeby nie całkiem, nie tak szybko i w ogóle fajnie jest pooglądać stare filmy.
Zanim filmy, bo jednak trzeba je zdobyć, dzięki uprzejmości Świata Książki mogłam posłuchać jego felietonów zebranych w tomie Nic się nie stało!, czytanych przez samego autora.
Trochę dziwnie dowiedzieć się, co myślał pan Andrzej o śmierci i pochówku teraz, kiedy go już ostatecznie nie ma. Są też wzmianki o jego młodości w czasie wojennym i po, o teatrze (moje ulubione), wielkich aktorach, którzy byli jego mistrzami, a potem kolegami, o podróżach, zawodowych i prywatnych, ale nie uciekał też od zdarzeń współczesnych. Pisał. co myśli o nowoczesnych wynalazkach, co mu się podoba, co nie, czego nie zaakceptuje, a co mu się przydaje. Ciekawe felietony.
Ostatnio mam nieprzepartą chęć poczytania więcej o teatrze, przypomniałam sobie, za co go kocham, również dzięki tym felietonom.

Drugi projekt zrealizowany dzisiaj to zamówienie książek do biblioteki polskiej. Zadanie trudne, bo fundusze ograniczone, w końcu finansujemy się sami, to znaczy czytelnicy płacą euro lub pół za książkę i z tego kupujemy nowe. Jaka cena książek w Polsce każdy wie, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że my tu mamy euro, a płacimy złotówkami, to i tak dla nas drogo. Trzeba dobrać tytuły dla dzieci, młodzieży (niestety czytają najmniej), dorosłych pań i panów. Nawrzucałam do koszyka książek, a potem musiałam wyrzucać. Jakbym sobie paznokcie wyrywała.
Potem zamówiłam dla siebie, bo to jedyna okazja, żeby połączyć zamówienia i dodać kilka tytułów dla mnie, a przesyłka jest na terenie Polski, dopiero potem idzie do nas via kanał polskiego sklepu, więc taniej, bo nie ma dopłat za wysyłkę zagraniczną. Tutaj fundusze jeszcze mniejsze, więc wrzucałam do koszyka, wyrzucałam, a jak na złość te najbardziej pożądane są drogie, sama nie wiem, co ja się taka luksusowa zrobiłam, ze co tytuł to ponad 50, nawet 60. No i 'Cybulskiego o sobie' chwilowo wycofałam, a i 'Czerwoną Księżniczkę' odłożyłam na kiedyś. Coś trzeba było. Zamówienie już zamknięte, a ja trafiłam na artykuł w prasie o tej ostatniej książce i teraz bez sensu desperuję. Czy ktoś to czytał i może powiedzieć, czy słusznie?

Nowa Chmielewska ma datę premiery na 22 sierpnia. Dowiedziałam  na Lubimy czytać,, na FB też jest strona tej książki.  Tytuł Krwawa zemsta. Z jakiegoś dziwnego powodu nie ma jej jeszcze w zapowiedziach na Merlinie, tam gdzie robiłam zamówienie. I co ja pocznę? No to teraz chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki ani nogi i szuka kogoś, kto będzie w Polsce i mi zanabędzie. Mam jednych znajomych i drugich jadących, ale mi już książki z Allegro wiozą i prosić już nie wypada. Niby można poczekać, ale na Chmielewską? Nie wiem, czy umiem? I nic to, ze ludzie mówią, ze już nie taka, jak kiedyś. Dla mnie zawsze wielce pożądana.



niedziela, 19 sierpnia 2012

O wizytach na blogu rzecz ta będzie

Miałam zupełnie inny pomysł na dzisiejszego posta, bo chciałam Wam opowiedzieć o moim prywatnym projekcie Łapicki. Ale poczytałam różne wpisy gdzie nie gdzie o wizytach i komentowaniu, o tym, jak to niektórzy są zawiedzeni poziomem komentarzy, o nielubieniu tego czy owego jeśli idzie o ich treść i styl i jakieś ziarno mi dzisiaj w głowie, najpierw się zagnieździło, a potem podczas zmywania naczyń kiełkowało. Może to dlatego, że dużo wody i szorowania było. Jak mój mąż gotuje, to klękajcie narody, smaczne, ale zmywania potem na godzinę (zakładając, że część pójdzie do zmywarki).

Ale ad rem - mój głos w dyskusji będzie taki, pozwólcie, że pojadę Żuławskim średnim, tym od Zośki (on u siebie w felietonach dla TS co chwila pisał, bo a), bo b)...):

a) nie przeszkadzają mi ŻADNE wizyty, ani ŻADNE komentarze. Publikuję wpisy na blogu otwartym i każdy może tu wejść i powiedzieć, co myśli

b) jest jeden wyjątek do punktu 'a' - komentarze chamskie, złośliwe, również te ukrycie złośliwe, które próbują mi wmówić, że w istocie nie są, jedynie ja nie posiadam wystarczająco dużo inteligencji, dystansu i poczucia humoru. Logika zapożyczona od Wojewódzkiego. Te komentarze są czasem anonimowe, czasem nie, ale nieważne czy podpisane czy z określonymi nickami, poznaję po kilku słowach, nie czytam dalej, nie odpowiadam, czasem jak mi się chce, usuwam. Imponuje mi, że znajdują moje słowa tak interesującymi, że poświęcają czas na pisanie komentarzy i jak sami mówią, na wnikliwe czytanie wpisów. Ja, kiedy mi się jakiś blog nie podoba, nie po drodze mi z autorem, po prostu tam nie zaglądam, a  na komentowanie tym bardziej nie miałabym czasu. No, ale żyję swoim życiem i pasjami, innym może nudno. Jak o tym pomyślę wnikliwiej, niech i oni sobie piszą, skoro to jedyna w ich mizernym żywocie rozrywka, uprzedzam jedynie, że nie odpowiadam, nie czytam, czasem jak jakiś dłuższy elaborat i zakładam, że może być toksyczny, usuwam w siną dal. Jeśli są zamieszczane po to, żeby mnie dotknąć, szkoda czasu i atłasu, bo ich treść jest mi obca, gdyż jak już wspomniałam, po prostu nie czytam.

c) jeśli idzie o komentowanie - nie uważam, żebyśmy prowadzili blogi i się na nich odwiedzali po to, żeby spełniać czyjeś oczekiwania i ambicje, co do wizytujących. Kiedy ktoś pisze, że takie czy inne komentarze są nie do przyjęcia ze względu na ich poziom, zaraz czuję, że i ja do wymaganego poziomu pewnie nie dorastam i odechciewa mi się interakcji z innym blogerem, a w konsekwencji, bywania na tym blogu. U mnie możecie pisać, co chcecie, że macie na liście, że chyba nie dla Was, że może kiedyś, że nie znam tej pani.... Kiedyś się zżymałam na takie oświadczenie, szczególnie dotyczące klasyków czy ludzi bardzo uznanych, jak Cybulskiego, Miłosza, Julii Hartwig ostatnio. Ale mi przeszło, bo przemyślałam temat i doszłam do wniosku, że dużo jest ludzi młodych tutaj, a nie ich wina, że się urodzili dużo wcześniej ode mnie. Nie ich również wina, że poziom edukacji i cięcia programu są takie, że nie znają wielu pisarzy czy myślicieli, czy aktorów i kończy się na tym, że nie mają pojęcia, kim był Cybulski czy Łapicki, jak ktoś ostatnio też zauważył. Natomiast jeśli ktoś napisze - nie interesuje mnie i koniec, żadnego merytorycznego argumentu, a uznaje za konieczne napisać coś takiego, to dla innych jest to znak, że chodzi tylko i wyłącznie o reklamowanie siebie, jako innego blogera

d) bywam na blogach dużo młodszych blogerów, gdyż kupując książki do biblioteki dla różnego odbiorcy, również młodszego, ciekawa jestem, co tam w trawie piszczy, ale nie zachwycam się wampirami itp, gdyz już jestem na to za stara, nie komentuję jednak, że nie dla mnie, że nie znam tego pana z zębami na wierzchu, bo po co? Natomiast czasem się włączam do dyskusji, kiedy ktoś bzdury wypisuje o jakiejś książce z klasyki, może nawet wybitnej, a nie widzi nic poza te swoje wampiry, no cóż, jestem tylko człowiekiem i mnie też niekiedy ponosi. Cenię sobie wtedy umiejętność opamiętania.

Kilka razy dyskusja poszła za daleko (na różnych blogach, nie tylko młodych czytelników) i przeprosiliśmy się z interlokutorem za porywczość w dobieraniu argumentów i ich prezentowaniu. Czasem małe słowo 'przepraszam' czyni cuda. Ze wstydem przyznaję, że dwukrotnie nie ode mnie pierwszej ono wyszło. Uczę się sztuki 'wstrzymywania koni', przy moim temperamencie dyskusyjnym i pasji do książek, czasem trudno. Nie od dawna wiadomo, że przepraszam jest czasem najtrudniejszym słowem, ale zachęcam, i siebie, i innych, do używania go częściej i odważniej.

e) pewnie, że wolałabym, żeby notki czytano wnikliwie, ale już takie czasy, ze młodzi szczególnie, nie mają cierpliwości i nie z braku szacunku, ale złego nawyku, czytają początek, trochę środka i koniec. Myślę, że mnie się to rzadko zdarza, żebym wyczuła brak znajomości treści notki, ale inni się na to skarżą często, stąd moje zdanie w tej sprawie - nic na to nie poradzimy.
Nie wymagam, zeby moje blogi czytali tylko chudzi, tylko mądrzy, tylko brunetki, tylko humaniści czytający dużo, tylko czytający kryminały, nie czytający romansów itp. Jeśli chociaż jedna osoba po przeczytaniu moich wrażeń z lektury, sięgnie po autora czy jakąś powieść i się zachwyci, to już jestem szczęśliwa.

f) generalnie, jesli widzę, że moje komentarze gdzie indziej pozostają bez odpowiedzi, nie raz, a taka norma, przestaję bywać, przestaję czytać. Nie chcesz mnie jako czytelnika, ignorujesz, nie ma mnie tam, gdzie nie ma tego, o co chodzi.

Kiedy zaczęłam pisać blogi i czytać innych, byłam prze-szczęśliwa, ze spotykam ludzi kochających książki czy podzielających takie same zainteresowania czy poglądy, a jeśli nie, umiejący o różnicach dyskutować. Nic mi nie przeszkadza, nic nie denerwuje, nie zawracam sobie głowy takimi sprawami. Po prostu czerpię radość z blogowania czego i Wam życzę.
A przez trzy lata, bo niedługo taką rocznicę będę obchodzić, spotkałam dzięki przebywaniu tutaj, wspaniałych, wrażliwych ludzi, których, mimo, że tylko na ekranie, traktuję jak dobrych znajomych, jak blogowe przyjaciółki i przyjaciół i nic mi tego nie odbierze, tym bardziej jeden czy dwa byle jakie komentarze. Zresztą czy w ogóle są byle jakie? - w każdym przypadku ktoś musiał poświęcić czas, żeby je zostawić. Generalnie powiem tak - więcej wyrozumiałości, a jeśli idzie o różnice - ekumenizm blogowy by się nam tu przydał. Pozdrawiam Was wszystkich, jesteście wspaniałym dopełnieniem mojego życia.

środa, 15 sierpnia 2012

Lato serialami stoi

Czy ja mówiłam, że w lecie nie oglądam telewizji prawie, że wcale nie? Tak było, ale w tym roku jakoś dziwnie się nie trzymam tej reguły.
Po pierwsze zaliczam mnóstwo starych filmów na Kino Polska, TVP Kultura, powtórki szwedzkich na Ale Kino i innych filmów też. TVP Seriale Wallandera puszcza,  zdarzają się też seriale z lat siedemdziesiątych, też oko zawieszę.
Czy mi się wydaje, czy w poprzednich latach niewiele było w TV nowosci, za to same powtórki?
Tym razem jest inaczej - premiera za premierą.
Po pierwsze primo bardzo przyjemny serial na Canal+ Pan Am - stewardesy, linie lotnicze, lata sześćdziesiąte, zimna wojna, piękne kobiety, panowie jak z reklamy whisky lub Marlboro, sama przyjemność.


Jakby tego było mało, na HBO zaczął się Newsroom z Jeffem Danielsem, którego kiedyś bardzo lubiłam, a jakiś mi zniknął z horyzontu.


To jest dopiero serialowa broń masowego rażenia. Świetny, trzyma w napięciu od pierwszej minuty i to każdy odcinek, nie ma gorszych. Tempo ma jak Japończyk pracujący na akord, aż czasem zapominam oddychać. Wiele tam prawdy, trochę mydlenia oczu, jak to dobry pan chce załatwić złych panów, ale bez przesady, znam ja i takich, którzy robią coś dla idei i z przekonania i podkładają głowę pod topór, chociaż udaje im się czasem przy okazji zarobić. W politykę nie wnikam, wiadomo, że będą tam przemycać te swoje - ci dobrzy, tamci be - ale nas to nie dotyczy, my możemy mieć ubaw to wszystko obserwując.  Tutaj jest wszystkiego po trochu, jak w dobrej drożdżówce - dobrze wyrobione ciasto telewizyjne, bez zakalca. Polecam szczególnie

Ale Kino nas tego lata też rozpieszcza, najpierw Sprawy Jacka Tylora, serial irlandzki, dzieje się w Galway. Mogę zaświadczyć, że dużo tam prawdy, dużo realiów, dobre kino, nie ma ściemy. Ciekawe zagadki kryminalne, klimat Galway i okolic zachowany, dużo obserwacji społecznych, nie tylko dla Polonii w Irlandii ciekawe, to na pewno


Jakby tego było mało, niedawno zaczął się kolejny ciekawy serial na Ale Kino - Trupia farma. Niektórzy z Was czytają książkę o tym samym tytule, ja nie wpadłam na jej ślad, ale film mi to rekompensuje z nadwyżką. Połączenie CSI z brytyjskimi serialami kryminalnymi, takimi jak ten na wyspie Jersey, jak mu tam na imię było? W każdym razie świetny i trudno przejść obojętnie, kiedy się wie, że zaraz będzie nadawany.


No i te premiery filmów - oczekiwany przeze mnie od długiego czasu W Brighton na podstawie powieści Grahama Greena o tym samym tytule. Czytałam ją w latach osiemdziesiątych w Łebie, nie mogę się doczekać obejrzenia. Drugi, podobno hit, ale ja nie słyszałam wiele, z opisu wnoszę, ze bardzo ciekawy - Nic do oclenia, no i Niebo nad Saharą z Marion Cotillard i Guillaume’em Canetem. Kocham Canal+ za tak duży wybór filmów francuskich.

Jak na zamówienie lato w tym roku do niczego, więc nic mnie nie omija, w innym przypadku niewiele bym z tego widziała, musiałabym liczyć na powtórki. Chociaż czy ja wiem, może bym nagrywała i nocami oglądała? Bo filmy i seriale naprawdę dobre.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Syberiada polska - Zbygniew Domino (audiobook)

Przypadek sprawił, że się o tej powieści dowiedziałam. Wprawdzie pisano o niej na blogach, ale jakoś nie trafiłam wcześniej, dopiero, kiedy szukałam informacji już celowo, po tytule.
Odwiedziłam znajomą podczas pobytu w Polsce i ona miała ją w czytaniu. Rzut oka i słowo Syberiada od razu wprowadziły mnie w drżenie, bo chociaż nie jestem tropicielem wszystkiego co syberyjskie, za każdym razem, kiedy trafiam na coś o tym, aż się trzęsę z pożądania czytelniczego. Mam też wrażenie, że mnie te książki same znajdują.
Po powrocie szukałam w różnych sklepach i na Allegro i mam, przeczytane wszystkie 'czy'.

Autor to oddzielna historia, budzi wiele emocji, bo wprawdzie zesłany z rodziną w głąb ZSRR, ale potem prokurator wojskowy za czasów stalinowskich, doradca w ambasadzie w Moskwie i takie tam. Nie będę się w to zagłębiać, bo nie wiem, czy notka w Wikipedii jest godna zaufania, zresztą w sumie lakoniczna, a sędzią nie jestem i nie będę człowieka oceniać i skazywać. Szczególnie, że ani nie mam danych do tego, ani nie przeżyłam zesłania i tamtych czasów, nie mam prawa. Oceniać będę jedynie to, co przeczytałam.

Od pierwszych stron poznajemy rodziny, które zaraz zostają wypędzone z domów i załadowane do wagonów. Tu się zaczyna ich wieloletnia tułaczka i gehenna. To się w głowie nie mieści, co oni wszyscy musieli znosić. Najpierw horror transportu w wagonach bydlęcych. Pierwsze zgony, pierwsze rozstania. Powiem krótko - nie ma co się przywiązywać do postaci.
Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, jeśli silny i ma szczęście nie stracić kogoś bliskiego na samym początku, kiedy jeszcze nie zahartowany, to zwiększa szansę na przeżycie. Najgorzej chyba mieli ci,którzy od razu, jeszcze spod ciepłej kołdry dobrze nie wyszli, a już ktoś im odumarł, nie daj Boże dziecko. Zmysły mogą się pomieszać, zakrada się taka rozpacz i ból, że czasem po prostu ciało, system cały, nie dawał rady tego unieść.
Dużo się napłakałam przy tej książce, a że jej słuchałam, czasem podczas sprzątania czy gotowania, można mnie było znaleźć w środku np. odkurzania zalaną łzami i popuchniętą. Jakże się nie wzruszyć, kiedy matka nie chce oddać martwego niemowlaka z objęć, kiedy mężczyzna nie jest w stanie opuścić swojego gospodarstwa, ukochanych zwierząt i wiesza się z rozpaczy, kiedy mali chłopcy puchną z głodu i wyglądają ojca, którzy nie wraca od wielu dni?
Zbigniew Domino przeżył zesłanie i napisał to, co sam widział, jest to bardzo wiarygodne, bez politykowania, manipulowania faktami, jest to prosta historia, nie musi być pisana dosadnym językiem, bo sama w sobie jest tak straszna, wzruszająca i dosadna, ze mówi sama za siebie.
Towarzyszymy poznanym bohaterom w kolejnych latach zesłania, przeprowadzkach, podczas pracy i wykonywania różnych czynności, które normalnie nie sprawiają kłopotów, ale w warunkach zesłania, są czasem bardzo trudne. Zdobywanie żywności jest wielkim wyzwaniem, bo nie wolno im mieć broni, nie mają narzędzi takich jak wędki na przykład, wszystko zależy od pomysłowości i zdolności nauki od tubylców, którzy zresztą są bardzo przyjaźni i mają wiele serca dla przybyszy.
Są też momenty prawie normalne, kiedy to ludzie się weselą, kiedy miłują, pobierają. Przyzwyczajamy się do kolejnych postaci (chociaż rozsądek mówi, żeby nie), trzymamy za nich kciuki, życzymy jak najlepiej, dosyć często musimy się z nimi żegnać ostatecznie, ale przecież nie wszyscy umierają, więc mimo tego horroru ta powieść niesie ze sobą wiele nadziei, światła, poczucia siły.
Dużo tam przeciwności, z którymi zmagają się ludzie - władza radziecka i przepisy nieludzkie, tajga dzika i wymagająca, syberyjskie zimno, głód, choroby, wszy, tęsknota za Podolem (stamtąd zostali wywiezieni), beznadzieja, trudno mieć w takich warunkach marzenia i wierzyć w to, że dożyje się innych czasów. A jednak.
Zawsze, kiedy mnie jakieś muchy w nosie nachodzą albo foch, od razu przypominam sobie te czasy i podobne historie - od razu mi przechodzi i czuję wstyd. 

Książka jest napisana prosto, bez zawiłych zdań i ozdobników, przekaż jest przejmujący i bardzo prawdziwy. Polecam

Znalazłam informację, że Janusz Zaorski jest w trakcie kręcenia filmu na podstawie tej powieści. Cieszę się bardzo. Posłuchajcie, co sami aktorzy mówią o tym projekcie



wtorek, 7 sierpnia 2012

Sklepik Bogusi - czyli o tym, jak ważna jest kwestia wyboru

Ostatnio utonęłam w lekturach i filmach, które traktują o bardzo poważnych sprawach, a moje syberyjskie podróże wraz z tam zesłanymi to już w ogóle gehenna ludzka, więc dla odmiany łaknęłam lektury niewymagającej aż takiego zaangażowania emocjonalnego, nic tylko przyjemnej, dającej wytchnienie.
Zapomniałam, że ze wszystkim można przesadzić, że lektura może być ZA prosta, ZA mało wymagająca i nie dająca nic w zamian poświęconego czasu.
Mam wrażenie, że Pani Michalak nie docenia inteligencji czytelnika i serwuje nam lekturę tak prostą i sztywną, jak prze-krochmalony imieninowy obrus ciotki. A było tam kilka tematów, które można było fajnie pociągnąć, jak chociażby powroty młodych ludzi z zagranicy i trudy urządzania się na własnym, czy depresja ojca.
W tej opowieści wszystko jest zaledwie omiecione wzrokiem i rażąco naiwne. To całe zakładanie sklepu, wynajęcie domu, natychmiastowe przyjaciółki masowo pozyskiwane i od razu najlepsze na świecie, nierealność sytuacji, żadnego utyskującego na wieczny remont sąsiada, żadnej przeszkody, nic tylko ludzie chodzili wokół i róże słali. No proszę was, baśnie są dobre dla dzieci. Pochodzę z tamtych rejonów, urodziłam się i wiele lat mieszkałam w Koszalinie, małe miasteczka jak Pogodna znam, bo miałam znajomych rozsianych po całym województwie. Życie tam tak nie wygląda. Zresztą my nawet nie wiemy z tej książki, jak wygląda życie w takim mieście, jaka jest jego specyfika, więc trudno porównywać, kolejna powierzchowność tu wychodzi. Raczej miałam na myśli, że w miejscowościach na Ziemiach Odzyskanych, poniemieckich, nie ma tak, że każdy obcy to od razu znajomy, dobry znajomy, po kilkunastu godzinach najlepszy przyjaciel. To jest tak naiwne, że aż w zębach zgrzyta.
Miałam czytanie tej powieści w połowie zarzucić. Aż tu ojciec miał wypadek i pomyślałam, teraz mi autorka zrekompensuje te pierwsze sto ileś stron massy tabulette. Ale nie, to tylko taka podpucha była.

No nic, jak widać w nagłówku, moim zdaniem nie ma złych książek, są nietrafieni czytelnicy i tu dochodzę do tezy z tytułu - żeby nie wiem jak było nam trzeba określonego rodzaju literatury, czy odpoczynku, czy wyzwania czy horroru, trzeba uważnie i rozważnie wybierać. Dawno już nie miałam tak dużego poczucia straconego czasu. Nie dla mnie bajki pani Katarzyny i nie dla niej taka czytelniczka jak ja. I tyle.
I proszę, darujcie sobie rzucanie we mnie kamieniami, a autorka niech już nie pisze do mnie maili, bo popisała się poprzednio, wpędziła w poczucie winy i stąd lektura, czyli kolejna szansa dla jej książki. Ale to już ostatnie nasze spotkanie, każda z nas musi iść swoją drogą. Wiem, że ta autorka ma masę czytelniczek, wiec ubytek jednej nie powinien zaboleć.

piątek, 3 sierpnia 2012

Maeve Binchy 1940-2012 - light a penny candle

Moja ukochana Maeve dzisiaj idzie w swoją ostatnią drogę. Zapalimy dla niej świeczkę. Założę się, że całe miasteczko, gdzie żyła i będzie chowana, będzie wypełnione jej wiernymi fanami. Irlandczycy kochają swoich pisarzy, kiedy raz trafi do ich serca, nie zastanawiają się, czy przypadkiem nie za popularny, czy nie za dużo go w TV, czy nie za głupi, za mądry, za gruby, za bardzo rozwiedziony, jest to miłość bezwarunkowa. A Maeve Binchy była stworzona do kochania przez czytelników. Sprzedała ponad 40 milionów (nie pomyliło mi się MILIONÓW) kopii swoich książek, a nadal mieszkała w swoim Cottage w Dalkey, gdzie się urodziła. Wraz ze swoim mężem, też pisarzem, któremu dedykowała wszystkie powiesci - Gordonem Snelle'em, codziennie, biurko w biurko, zasiadali do pracy. Jadała lunch w tym samym pubie od lat. Była sławna na całym świecie, tłumaczona na wiele języków, mogłaby gwiazdorzyć, a zamiast tego była uśmiechnięta, skromna, życzliwa i gadatliwa, kiedy trzeba, a słuchająca, kiedy sytuacja tego wymagała.
Młodych ludzi zachęcała do pisania. Mawiała, że to jest łatwiejsze, niż się wydaje. Kiedy Patricia Scanlan, kolejna uznana pisarka irlandzka, zwróciła się do niej podczas spotkania, że napisała powieść i niedługo będzie wydana (było to w bibliotece, a Patricia kiedyś właśnie tam pracowała), Maeve zwróciła się do niej z entuzjastycznymi gratulacjami, dala kilka rad, obiecała wysłać namiary na agentów, w ogóle nie miała imperatywu 'trzymania tronu' dla siebie. Wiele innych pisarek podkreśla to samo. Byli z Gordonem bezdzietni, kiedyś przed świętami Maeve urządziła wspaniałe przyjęcie dla koleżanek po piórze i tego jednego dnia miasteczko na południe od Dublina zaroiło się od tłumu najwspanialszych, ale też i tych początkujących, pisarek zdążających ze stacji Dart w jednym kierunku, do domu Queen Maeve, jak ją nazywano. Zresztą, dygresja taka, pierwsza królowa Irlandii, której grób jest niedaleko Lissadell House pod Sligo, miała na imię Maeve, więc jest tu podwójne znaczenie tego przydomka.
Chciałabym być muchą na ścianie w jej domu, w tamtym momencie.

Każdy miał swoją Maeve Binchy.  Wielu, tak jak ja, pamięta swój pierwszy kontakt z jej powieściami.
Dla mnie to była 'W kręgu przyjaciół' wydana przez Prószyńskiego w serii Biblioteczka pod Różą. Okładka jak na typowe romasidło, których nie lubię. Wiecie, z cyklu tych - chwycił ją w pas i ucałował ust korale, a ona mdlała w jego objęciach i mówiła - Nie, panie zatrzymaj się. Ale jej oczy mówiły co innego...


Na szczęście na okładce była para aktorów z filmu, na podstawie tej książki, Chris O'Donnell i Minie Driver. W tamtym czasie (zresztą nadal) bardzo ich lubiłam i to mi dało cynk, że może powinnam zajrzeć do środka i poczytać, o czym to jest.


Opis był bardzo enigmatyczny, autorka mi nieznana, ale bardzo spodobało mi się, że dzieje się w Dublinie. Teraz to 'druga stolica Polski', ale kiedyś był on daleki, nieznany, z reputacją miasta, gdzie wybuchają bomby, nie znasz dnia, ani godziny, wiadomo IRA.
No i wpadłam po uszy. Czytałam rano, w południe i wieczorem. Wtedy siedziałam w domu z małym Wojtkiem. On śniadanie i bajka, ja książka, on drzemka, ja książka, na obiad coś prostego, byle szybko i książka, wieczór w domu z mężem, gdzie tam, mąż sam, ja w sypialni z książką. Nie mogłam się oderwać. Cwanie skonstruowane są jej powieści, rozdziały nie są długie, a do tego ma krótkie podrozdzialiki, łatwo powiedzieć sobie - tylko do tej następnej przerwy, tylko kilka minut do końca rozdziału...
Wszyscy, którzy przyuważyli ostatnio w gazetach, a mówię tu o znawcach tematu, określenie na tę pisarkę, że pisała dla babek (chic-lit), zaprotestowali, bo Maeve Binchy zdecydowanie nie mieści się w tej kategorii. Nie pisała też romansów, chociaż i o miłości tam było. To były po prostu powieści obyczajowe. Ale jak obyczajowe! Ona potrafiła wytłumaczyć Irlandię ludziom nie znającym tego kraju, Irlandczykom przypomnieć, za co ją kochają, a wszystkim opowiedzieć o życiu i wszelkich jego przejawach. Jest miłość i zdrada, jest śmierć i narodziny, dobrzy sąsiedzi i plotkarze, uczciwy sprzedawca i oszust, dobry nauczyciel i surowa matka, lekkomyślne nastolatki i zahukane dziewczyny. Sama Maeve mówi o swoich bohaterach - 'u mnie nie znajdziecie brzydkich kaczątek zmieniających się w łabędzie, ale brzydkie kaczątka przeobrażające się w świadome swojej wartości, pewne siebie kaczki". Czyż to nie fajne stwierdzenie - taka mała próbka tego, jak pełna humoru i subtelnej ironii była Maeve Binchy. To widać w jej powieściach, ale najbardziej w anegdotach o niej samej.

Od tej pierwszej powieści zaczęła się nasza wspólna przygoda. Mam jej wszystkie kolejne wydane w Polsce, najpierw przez Prószyńskiego, a potem pałeczkę przejął Świat Książki. Do okładek, jak wielu innych autorów, to ona szczęścia nie miała, więc nie dajcie się im zwieść, jej powieści nie są takie, jakby sugerowały polskie okładki. Raczej spójrzcie na okładki wydań irlandzkich lub amerykańskich.
Kiedy przyjechałam do Irlandii pierwszą kupioną książką, była ówcześnie wydana "Quentins" jej autorstwa. Od tego czasu, wszystkie kolejne, kupowałam już w oryginale. Ach, co za uczta. Jak ona umiała pisać.

Była też autorką felietonów w The Irish Times.  Niestety nie za moich czasów tutaj, niedawno udało mi się kupić wydanie antykwaryczne zbioru tychże, czekam na przesyłkę, miałam okazję przeczytać kilka z nich z okazji specjalnego wydania The Irish Times jej poświęconego i oszalałam. Jej lekkość pióra, jej poczucie humoru wprost powala na łopatki. Zresztą wszyscy to podkreślają, że jej książki czyta się tak, jakby ich napisanie było najłatwiejszą rzeczą na świecie. Nawet jedna z czytelniczek, zaraz po wydaniu debiutanckiej powieści Maeve Binchy, przy przypadkowym spotkaniu zarzuciła jej - fajna nawet, ale mam takie wrażenie, że mogłabym też taką napisać. Maeve podziękowała jej za uwagę, ale zaraz dodała - ale tego nie zrobiłaś, nieprawdaż?

Teraz, kiedy nie żyje, wiele osób opowiada, że czytało jej powieści w trudnych chwilach, że dodawały otuchy, wytchnienia. Sama Królowa Maeve mawiała, że nie ma złudzeń, wie, że jest 'pisarką lotniskową', czyli, że ludzie kupują jej powieści w drodze na wakacje 'i widziałam wielu z nich zasypiających nad nimi, zaraz po przeczytaniu kilku stron' - tu znowu jej poczucie humoru i dystans do siebie.

Od wielu lat nosiłam się z zamiarem napisania do niej listu, opowiedzenia jak bardzo ją cenię, że nauczyła mnie patrzeć na ten kraj z czułością i miłością, nauczyła rozumieć Irlandczyków. Zwlekałam, bo chciałam, żeby to był list wyjątkowy. Marzyłam, że może uda mi się ja namówić na wywiad. Nie udzielała ich ostatnio, zresztą kim ja jestem,żeby o to prosić, ale marzenia można mieć, czyż nie?  I nie zdążyłam.

Przeżywam jej śmierć, jakby mi umarła daleka krewna, której nie widywałam zbyt często, ale wiedziałam, ze gdzieś jest i bardzo ją lubiłam. W tym momencie, kiedy piszę ten tekst, trwa jej pogrzeb. Irlandzkim zwyczajem zapaliłam świeczkę. Żegnaj kochana Maeve. Farewell