czwartek, 27 września 2012

Zupa za lekko strawna, wbrew tytułowi

Lubię powieści Moniki Szwai, za ich dobre fluidy, za pogodę, za lekkie historie, które zawsze się dobrze kończą. Wiem, że to może dla pisarki okropne, ale sięgam po nie zawsze w okresie obniżonego poziomu stresu, kiedy nastrój wisielczy i na nic innego człowiek nie ma ochoty. Nigdy mnie nie zawiodła.
No cóż, ale zawsze jest pierwszy raz, mam nadzieję, że ostatni.
Książka napisana sprawnie, jak to u Pani Moniki, nie ma się czego czepić, tylko temat moim zdaniem potraktowany trochę zbyt lekko, zbyt strawnie, jak na jego wagę.
In vitro budzi u nas wiele emocji. Jestem za, deklaruję krótko i nie wchodzę w szczegóły światopoglądowe, bo nie miejsce po temu. Inaczej sprawa się ma, moim zdaniem, jeśli chodzi o surogatki. Już nie potrafię tak zdecydowanie opowiedzieć się na tak, czy na nie. Niby rozumiem motywy działania i decyzji, po jednej i po drugiej stronie, ale uważam, że tam gdzie dwa istnienia, a nawet więcej, bo dwie matki, dziecko przynajmniej jedno, do tego mąż, czasem dwóch, to już się robi tłok, który jest kłopoto-twórczy. Tu się musi coś schrzanić.

Ciekawa byłam, jak Monika Szwaja podejdzie do tematu, szczerze mówiąc spodziewałam się tym razem poważniejszej lektury. Niby wiem, że o wszystkim można opowiedzieć lekko, ale bez przesady.
Zdaję sobie sprawę, że to masło maślane, bo sięgam po jej książki, żeby się odstresować, a potem zarzucam, że się za mało stresowałam podczas czytania, ale o ile perypetie miłosne kilku kobiet są łatwe do opisania w ten czy inny sposób, to sprawa poglądów na temat życia poczętego, już nie jest taka łatwa i elastyczna do tego, żeby ją w ramy 'skocznej piosenki harcerskiej' ująć.
Bohaterowie powieści są jednowymiarowi, jak fajowski, to po prostu super, od razu ma przyjaciół, nawet jak się nie stara; jak obrzydliwy to do imentu i nawet nie wiemy dlaczego, wychodzi na to, że tak bo tak. Matka poddająca się in vitro, a potem szukająca surogatki, niby ma obiekcje, stąd zarzucenie prób zapłodnienia, ale przychodzą one z czasem, po dość długim okresie bezrefleksyjnym i trochę do mnie metoda uświadomienia sobie problemu, nie trafia.
Powieść ma klimat, ale on się nie klei do tematu, gdyby była o tym, jak młodym ciężko startować w dorosłe życie, nie byłoby się czego czepić, może tylko tego, że wiele sytuacji z tragicznych podejrzanie łatwo przechodzą w szczęśliwe.
Zresztą nie wiem, może to jest po prostu powieść pt. 'życzę wam wszystkiego najlepszego, jakoś to będzie', a nie pt. 'zobaczcie, jak życie potrafi czasem dokopać'. Może moje doświadczenia, obserwacje przeszkadzają w dziewiczym odbiorze książki? Znowu okazałam się za stara? Ale przecież autorka też nie jest dwudziesto-kilkulatką, mogłam się od niej spodziewać optymizmu, ale może też i większej powierzchni stycznej z rzeczywistością. Mogłam czy przesadzam?
Czytałam uszami, dzięki temu nie miałam ochoty odłożyć i nie wracać, ze słuchaniem jest trochę inaczej, nie siedzi człowiek i nie ślepi, tylko robi co innego i mimo chodem dostaje historię zapodaną do ucha. Przeważnie, kiedy słucham innych powieści, ciekawa jestem, co dalej, cieszę się na jazdę samochodem czy szorowanie prysznica w najmniejszych szparach, bo interesuje mnie, co też się wydarzy w kolejnym rozdziale? Poza tym lubię powieści, w których mam przynajmniej jednego bohatera, który mnie do historii przywiązuje emocjonalnie - lubię go lub wręcz przeciwnie, zaskakuje, denerwuje, nie jest mi obojętny. Tutaj nic takiego nie miało miejsca, nie było chemii między powieścią a mną, czyli czytelnikiem. I to jest chyba największy mój zarzut. Ale jak to z chemią bywa, u mnie nie zaiskrzyło, ale u innych może tak, więc nie polecam, nie odradzam, przekonajcie się sami.