sobota, 27 lipca 2013

Nie jestem cwaniarą czyli o tym, czego się dowiecie, chociaż nie zawsze byście chcieli

Wiedziałam, że jeśli jej nie przeczytam uszami, to nie przeczytam wcale, gdyż ta powieść reprezentuje sobą wszystko to, czego nie lubię, a raczej nie chcę wiedzieć, że istnieje.
Drugą rzeczą, która mnie od tej książki odstręczała to autorka. Nie znam, nic do niej nie mam, ale się boję tej babki. Zawsze jak występuje w telewizji, czy to w Hali Odlotów, czy innych programach, niepokoi mnie jej spojrzenie, różowa grzywka i jakiś taki diaboliczny wzrok. Poza tym jest napastliwa, jeśli jej się interlokutor niekompatybilny okazuje.
Tak jak bym nie chciała nigdy wejść w dyskusję z panią Chutnik (chociaż jest błyskotliwa i niewątpliwie inteligentna) , tak jej bohaterek nigdy nie chciałabym w tramwaju spotkać. Ani nigdzie. Czytam czyli słucham i nabywam przy okazji przeświadczenia, że ze mnie jest straszna gułowata pierdoła, co ani nożem, ani kopem, ani pieścią, ani w ogóle niczym nikogo nie załatwi (uwielbiam zasadę wielokrotnego zaprzeczenia w języku polskim, czyż to nie dodaje mocy stwierdzeniu?).
Ani palca w oczodół bym nikomu nie włożyła, ani noża pod żebra, ani delikwenta do bagażnika bym nie zapakowała w celu zmiękczenia, ani nie podpaliła hochsztaplera, ani nie zemściła na kolesiu, który za mną gwizdnął na ulicy, taka beznadziejna jestem.
A bohaterki 'Cwaniar' wszystko to potrafią, a nawet więcej.
To wrażenie pierwsze.
Ale jak się tak człowiek zasłucha, to przecież widzi, że pod tym bandyckim płaszczem, jest wrażliwość taka, jak każdej kobiety, która chce być kochana, ceniona, jest czuła, umie być przyjaciółką na śmierć i życie, dobrą córką, matką, rozpacza po śmierci partnera. Tylko chamstwa  zdzierżyć nie może. I niesprawiedliwości, jej serce po stronie uciskanych. A środki do minimalizowania czy karania tychże ma takie jakie ma. Bo sprawiedliwości musi być, bo porządek musi być, a że przy tym logika lekko pokrętna, to już mój problem, nie ich.
Oprócz dziewczyn z miasta, samo miasto jest też bohaterem. I tu widać, że Sylwia Chutnik kocha to miejsce na mapie, ale czasem go nie lubi, bo ono trudne jest, wymagające
Audiobooka czyta Maria Seweryn. Jest rewelacyjna. Nie tylko świetnie radzi sobie z tekstem, ale jest wartością dodaną książki, ona jest Cwaniarą, to wszystko wychodzi u niej z trzewi, z serca, nie ogranicza się do bycia ustami druku jedynie. Myślę, że zasługę, że mimo wszystkich przeciwności pokochałam tę książkę i to bardzo, można przypisać na równi lektorce, co pisarce.
Sylwia Chutnik ma świetne pióro, bardzo czułe na melodię języka, na rytm, ani na chwilę nie gubi stylu cwaniary, a ponadto pięknie wplotła w słowa bicie serca Warszawy. Polecam, chociaż momentami łatwo nie będzie, za to bywa śmiesznie i wzruszajaco. Zakończenie rewelacyjne.
No i czyż okładka nie jest równie udana?

środa, 24 lipca 2013

O mieście, którego nie znam, o czasach, w których nie dane mi było żyć

Taki jestem cwaniutek, że z tym wpisem czekałam specjalnie na urodziny autorki, to już jutro, a także na czas bliższy wydania drugiego tomu, bowiem wielkimi krokami zbliża się jego premiera zapowiedziana na jesień (połowa października).

Małgorzatę Gutowską-Adamczyk pokochałyśmy z córką od pierwszego czytania jej powieści młodzieżowych. Za każdym razem powtarzam, że one są familijne i nadają się do czytania przez dorosłych i ich dzieci. 'Sto dziesięć ulic' i 'Niebieskie nitki' - nigdy nie zapomnę tych dwóch tytułów, od których zaczęła się nasza przygoda z twórczością tej autorki, jak również wspólne czytanie tych samych książek z córzydłem :-)

Pomstowałam trochę, że taka fajna pisarka, a nic dla dorosłych nie ma, bo wiadomo, człowiekowi zawsze mało. Ledwo pomyślałam, zaczęła wydawać również i dla mnie, zaraz córka dorosła i teraz znowu dla nas :-)

Cukiernia pod Amorem podbiła serca wielu czytelników, nie wiem jak Wy, ale ja dobrze zapamiętałam romans Róży z hrabią Zajezierskim i sprawę portretu, więc kiedy dowiedziałam się, że nowa powieść to taki 'spin off'* Cukierni, bardzo się ucieszyłam.

Tak, jak w Cukierni, akcja Podróży do miasta świateł rozgrywa się w dwóch planach czasowych - współcześnie i w Paryżu czasów belle époque.
Dowiadujemy się, co dzieje się z Igą Toroszyn, troszkę też o innych, ale są i nowe postacie - poznajemy Ninę, wykładającą historię sztuki, która na prośbę (powiedzmy, bo mama Niny o nic nie prosi, raczej rozkazuje) jedzie do Gutowa pochować ciotkę. Mimo, że dużo mniej o niej w tym akurat tomie, polubiłam Ninę i jej historię, a także uwiodły mnie zawirowania, które pozostawiają nas w niedosycie na koniec tomu pierwszego. Nina zostaje poproszona przez Igę o sprawdzenie, czy obraz, który wisi na ścianie hotelu jest autentyczny, czy może pochodzić spod pędzla Rose de Vallenord. Tak się mieszają losy tych dwóch kobiet i trzeciej - Róży Wolskiej, której czasy to inna bajka, bo akcja  dzieje się w dziewiętnastowiecznym Paryżu. Jej historię zaczynamy poznawać od dzieciństwa, kiedy to z matką jedzie do Paryża zamieszkać z wujem, ojciec pozostaje na zesłaniu na Syberii.
Matka Róży jest kobietą oschłą, pełną zahamowań, hołdującą konwenansom, niby umie się przystosować, a jednak nie, musi czasem polegać na córce, nawet już wtedy, gdy była mała. 
Oj dzieje się, dzieje. Mała Róża nie mówi (nie wiadomo dlaczego), ale jest uważnym obserwatorem. Jej oczami widzimy dawny Paryż, śledzimy obyczaje, jak to miasto się zmienia. Zaglądamy na salony, ale i do biednych kamienic czynszowych. Przechodzimy od ptasiego mleka do kromki suchego chleba na cały dzień. Trochę polityki też tu jest. Wszystko doskonale zbalansowane, a przede wszystkim ciekawe. Poza wartościami poznawczymi, to jest po prostu świetna powieść obyczajowa.

 Lubię, kiedy książka mnie poruszy, kiedy wstrzymuję oddech, albo sobie zapłaczę nawet. Tutaj emocji było co nie miara. Czytałam ją w zeszłym roku, u koleżanki wynalazłam audiobooka, wymieniłyśmy się płytami i postanowiłam jej posłuchać, odświeżyć przed drugim tomem. Czytała Anna Dereszowska, niestety nigdy się do niej, jako lektorki książek, nie przekonam. Już mi przy Carycy podpadła. Strasznie jęczy i ma tendencje do czytania dialogów tak, jak by nikt ich nie powiedział. Trochę robi to tak, jak w starym kinie, ze staromodną emfazą. Książce to nie zaszkodziło, ale mnie jako słuchacza wkurzało.


Lubię u Gutowskiej-Adamczyk to, że przybliża mi czasy i miejsca, których nie dane mi było przeżyć i zobaczyć. Przynajmniej nie tak, jak ona to widzi, bo co z tego, że byłam w Paryżu, jak niezaznajomiona z miastem, chodziłam tam, gdzie wszyscy, czyli do Luwru, pod wieżę, zobaczyć słynne dzielnice, coś tam zjeść, ale nie łudzę się, że poznałam to miasto od podszewki. Poza tym Paryż mnie nigdy nie fascynował, może to 'bluźnierstwo', ale nie. Teraz poznaję go poprzez powieść, poprzez książkę napisaną z Martą Orzeszyną, zadziwia mnie, interesuje, zostałam zarażona bakcylem.



*spin off - utwór np. serial, książka, w którym wykorzystuje się postać drugoplanową innego utworu, czyniąc ją pierwszoplanowym bohaterem. Może to być też miejsce, przedmiot, nie tylko osoba, mniej ważna gdzie indziej, w nowym utworze nabiera cech głównego bohatera

poniedziałek, 22 lipca 2013

Dzień, w którym uśmierciłam Pilcha

Przeglądałam dzisiaj zdjęcia z ostatniego czasu, ściągnęłam z komórki, bo sobie jakieś coś pstrykałam i zapomniałam (zwykle komórki do tego nie używam, staroświecka jestem, Insagramów nie używam).
No i dobrze, bo mi się przypomniało, że ja Pilcha pewnej soboty uśmierciłam i Wam o tym nie doniosłam.
A było to tak.
Jadę ja sobie do rodziny z miejsca A do miejsca B autobusem prywatnym odjeżdżającym z dworca PKS. Sobota jest, a więc Wyborcza z Obcasami. Długo, miesiącami, jak nie latami, wyczekiwany moment, że sobie jak człowiek kupię papierową gazetę i poczytam, a nie jak jakiś głupek z ekranu komputera fragmenty, bo kupować e-wydania nie będę, skoro już czytanie tych fragmentów na ekranie mnie wkurza.
Zmierzam w kierunku jakiejś takiej dziwnej dziupli, co ni kiosk, ni sklep, okna ma, ale wygląda jak batyskaf wyrzucony na chodnik przez kosmitów. Albo jak ten nurek, co go helikopter gaszący pożar lasu nabrał wraz z wodą do zbiornika i zrzucił na ten las, a potem nie mogli dojść, skąd nurek w pełnym oprzyrządowaniu i piance, w środku zgaszonego lasu, daaaaleko od wody.
Dygresja taka mała.
Idę i już z daleka widzę to

Pusta ulica, ja i to okno w gazetę ubrane i ta okładka. 
Nie wytrzymałam nerwowo, bo już i tak moje nerwy na postronkach miałam i w krzyk - No nie mogę, jeszcze i to? Mało się chrzani, jeszcze Pilch umarł. I w lament. Ludzie się zatrzymują, a ja stoję i palcem dzióbię w środek czoła Pilcha, pokazując ludziom stojącym wokół, że ktoś bliski mi zmarł. 
Oni nic. Jeden pan tylko sobie w nosie zaczął dłubać.
No mię ta znieczulica społeczna wkurzyła i do siebie tak, ale żeby słyszeli, że taki człowiek odchodzi, a oni stoją i nic. Panie Michale, larum grają i w ten deseń, ale już bardziej do siebie, bo jednak domy bez klamek mi niemiłe. 
Wchodzę do tej puszki nagrzanej, kupuję gazetę, otwieram łapczywie i co? Wywiad z Pilchem. 
Wywiad z żyjącym Pilchem ze zbyt żywotną ręką, która mi się w tamtym momencie wydała okazem żywotności wielce pożądanym. 
Powiedzieć, że się ucieszyłam, to nic nie powiedzieć.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Uderzyła mi woda sodowa do głowy

Pierwszy raz mi się to zdarzyło - skończyłam książkę i zaraz zaczęłam od nowa.
Po pierwsze dlatego, że kończy się ona tak, że jak się wróci do początku, to jest on ciągiem dalszym końca, a potem oderwać się nie można i człowiek czyta dalej, chociaż rozum mówi - babo odłóż wreszcie tę powieść. Po drugie dlatego, że nie chciałam się rozstawać z Eleonorą i jej rodziną, nie i już. No, ale mogę sobie nogą tupać, a historia dobiegła końca i żebym nawet jak ten chomik w kołowrotku czytała i czytała, fakt pozostaje faktem, skończyło się i basta.

Wyskoczyła mi ta książka jak królik z kapelusza. Nie znałam wcześniej autorki, niewiele słyszałam o książce. Okładka jest cudna, jedna z bardziej udanych na polskim rynku, a do tego adekwatna do treści, więc graficzka - Elżbieta Chojna - spisała się na medal. Mam nadzieję, że to nie jest przykład na dobranie czegoś z szablonów dla wydawnictw, jak to było ujawnione w jakimś artykule.
A jak okładka udana, to ilekroć gdzieś człowiek zahaczy wzrokiem, zapada w pamięć i po jakimś czasie chce się poznać treść powieści. W tym wypadku ze mną tak było.
Kupiłam ją na Kindla w jakiejś promocji Wydawnictwa MG, za kilka złotych. Promocje ebookowe czasem powalają na kolana i człowiek kupuje bez opamiętania. Po co piraty, skoro Ości Karpowicza można kupić za 9.90?
No, ale wracając do powieści.
Nigdy, ale to nigdy nie byłam o nic zazdrosna. Taki mam charakter, że mogę sobie powiedzieć - tez bym tak chciała - ale mnie krew na nowy samochód sąsiada nie zalewa.
Ale tutaj muszę się uderzyć w pierś i rzec szczerze - zazdrościłam tego, że autorka - Dorota Cembrzyńska-Nogala umie tak pisać.Tak z trzewi, z przepony i z całego serca zazdrościłam.

Książka składa się z kilku rozdziałów. Wstęp to teraźniejszość, tzn. rok 2008, potem cofamy się do narodzin prawie stuletniej bohaterki powieści - Eleonory, przemykamy przez dwie wojny, ale bez martyrologii, bo one jakoś tak bokiem przeszły dla niej, czasy powojenne to własne biznesy, przaśna komunistyczna rzeczywistość, małżeństwo Eleonory, inne miłostki, znajomi, przyjaciele, sąsiedzi, afery, zawirowania - wiadomo, jak to w życiu. W ciekawym życiu, a tego Eleonorze odmówić nie można, nudzić się nie dała, ani sobie, ani innym. Jak się człowiek już do niej przywiąże jak psiak, to następuje kolejny rozdział i jest już o jej wnuczce Sarze, a przez pryzmat jej związku z dziadkiem, mężem Eleonory, także o dzieciach nestorki.
Strzeliłam focha, bo nagle mi Eleonora na drugi plan zeszła i smutno mi było, ale chwilę tylko, bo Sara to niezwykle wdzięczna bohaterka, a Józef wcale nie mniej interesujący. I cóż za galeria koleżków i ludzi z miasta. A w tle oczywiście dzieje się i to dużo.
Przyzwyczaiłam się do Sary, a tu trach, koniec dłuuugiego rozdziału i następuje kolejny, tym razem dzieje się współcześnie, już na tapecie są prawnuki Eleonory, dorosła, zamężna Sara i sama starsza pani, która z nimi zamieszkuje. O Bogu, i znowu mnie autorka złapała na haczyk, od razu polubiłam wszystkie osoby dramatu, sąsiadki, ludzi wokół, rodzinę powiększoną, foch mi szybko minął i wpadłam jak śliwka w kompot. A jak o kompocie mowa, to kulinaria grają tu niebagatelną rolę, ale przepisów się nie spodziewajcie, raczej ferii smaków, zapachów, hedonistycznego mlaskania z błogim uśmiechem i opisów nietuzinkowych, jak na przykład - smakował nalewkę, jej napięcie. Cudne

Dorota Combrzyńska-Nogala pisze pięknym językiem, żywym, czasem przeklnie, czasem Lenie, już bardzo wiekowej, na progu śmierci  można powiedzieć, włączają się wiejskie słowa, jakieś regionalizmy, to wszystko jest niejednostajne, ale spójne, nie sterczy w oku. A ileż emocji! Kiedy jeden z młodzianów zginął tragicznie na polu (cóż za scena, cóż za pomysł!), to ja w nocy krzyczeć zaczęłam, zerwałam się z łóżka, popłakałam czytając dalej, mąż się obudził, zagroził rozwodem, bo mu mało serce nie siadło. Śniło mi się to wszystko w nocy, bardzo przeżyłam.
Zdarza mi się to, ale teraz już rzadziej, może za dziecięcych i młodych lat częściej, że się zżywam z książką, że nie chcę jej kończyć, trzymam się pazurami ostatnich zdań, nie zgadzam się na odchodzenie bohaterów, tak jak nie zgadzamy się na umieranie bliskich.
Niektórzy się skarżą, że nie wszystkie tajemnice są wyjaśnione, że pozostajemy w niedosycie w jednej czy dwóch kwestiach, ale tak to już jest, że czasem ludzie zabierają ze sobą do grobu pewne informacje, nie uważają, żeby wyjaśnienie czegoś zrobiło dobrze rodzinie czy danej osobie, że są sprawy, które lepiej trzymać już na zawsze przy sobie. Podoba mi się, że autorka nie pokusiła się o wygładzenie wszystkich fałd na obrusie, że tu i ówdzie coś zostało niedopowiedziane.
Chociaż żal mi, że akurat ta powieść nie ma kontynuacji, ale co począć.
Nie mogę sobie miejsca znaleźć.

czwartek, 4 lipca 2013

Prof. Mikołejko i jego atrakcyjny traktor

Od dziecka lubię rozmowy z ciekawymi ludźmi, jestem wampir na życiową wiedzę, na nowe spojrzenie na świat, na cudzą perspektywę. Uważam, że nie ma lepszej rzeczy od spotkania na swojej drodze mądrego człowieka, który zechce podzielić się z nami swoimi myślami. Zdarza się to coraz rzadziej, przynajmniej mnie.
Kiedy dostałam do ręki książkę prof. Zbigniewa Mikołejki i Doroty Kowalskiej - 'Jak błądzić skutecznie', mało o nim wiedziałam. Znany mi był jedynie z tego, że naraził się 'wózkowym', które go w jakichś programach lżyły, głównie zaocznie. W internecie wylała się taka fala nienawiści, że musiałam zajrzeć do tekstu, który to wywołał, w ten sposób matki furiatki przyczyniły się do mojego spotkania z niezwykłym człowiekiem. Tekst trafił do mnie. Jestem matką, w pewnym momencie życia oczywiście biegałam z wózkiem, ale 'wózkową' się nie czuję, bo nigdy nie byłam taka, jak te kobiety, o których on mówi. Matką jestem, ale to nie czyni mnie ślepą na dziwne zjawiska z macierzyństwem związane, wiele z nich razi i mnie, bo macierzyństwo wielu kobietom nie odbiera normalnego spojrzenia na świat, widzenia rzeczy złych, głupich czy po prostu idących w co najmniej dziwnym kierunku. Nie zabolało mnie więc to, co napisał, natomiast zachwyciło, że można tak bezkompromisowo wyrazić swoje myśli, jednocześnie uzasadniając je na tyle jasno, że czy się człowiek zgadza, czy nie, zgodzić się musi, że nie jakiś głupi frustrat to napisał.
Nic więcej o profesorze nie słyszałam, aż któregoś dnia dostałam paczkę z Agory, w której przybyły 'Wilczyce' na konkurs, a książka 'Jak błądzić skutecznie' jako bonus. Długo będę wdzięczna pani Joannie za ten dodatek, czasem takie gesty są więcej niż trafione, one po prostu uderzają w człowieka jak piorun oświecenia (odrobina przesadyzacji :-) nie zaszkodzi).


Na okładce fantastyczne zdjęcie. Patrzymy w oczy człowieka niemłodego, którego twarz jest usiana zmarszczkami, koleiny życia wydrążyły mapę na twarzy, są i zmarszczki śmieszki, ale i te marsowe, są takie od myślenia, ale i zmartwienia, a na dodatek magnetyzujące, mądre, uważne oczy. Od pierwszego zdania czytelnik łapie kontakt wzrokowy z autorem. Dorota Kowalska, przepraszam tę Panią, pełni tu rolę rozmówcy, ale mniej znaczącego, po prostu chodzi o to, żeby prof. Mikołejko do siebie nie gadał, bo to trochę jak picie do lustra.
Co ja Wam będę mówić, utonęłam w tych wywodach, chłonęłam każde słowo, już sama nie wiedziałam czy robić notatki na marginesach, zakreślać, czy po prostu uważnie czytać? A, że targałam tę książkę w różne miejsca, czasem nie było jak mieć ze sobą czegoś do pisania, a czasem po prostu nie chciało mi się przerywać tego 'intymnego' kontaktu z rozmówcą, też chciałam być uważnym słuchaczem, czasem mam wrażenie, że te wszystkie mazaki i ołówki zaburzają percepcję.
Pod koniec wracałam do przeczytanych już fragmentów i sobie zakreślałam. Nie chodziło mi o jakieś milowe myśli, raczej też o takie, które sama kiedyś tam wykoncypowałam i ucieszyło mnie, że ktoś jeszcze to widzi, tak samo myśli. Jak na przykład tę o osobie, która kogoś skrzywdzi, a potem nie ma innego wyjścia, musi ją wykończyć=usunąć z pola widzenia, bo jest chodzącym wyrzutem sumienia.


 albo coś takiego, przecież to oczywiste, nosiłam tę wiedzę w sobie od lat, a tu mi się zmaterializowała w zdaniu:


Aż miałam ochotę zerwać się na równe nogi, zakrzyknąć - czyż nie jest tak właśnie!?





Dużo prof. Mikołejko pisze o ludziach, których spotkał na swojej drodze - rodzinie, przyjaciołach, studentach, tych, którym pomógł, którzy mu pomogli, albo naznaczyli jego życie cierpieniem. Jest szczery, ale nie jest przy tym sensatem ani kombatantem, po prostu opisuje rzeczywistość i jak ona go kształtowała. To jedna strona książki.
Druga to rozważania o życiu, śmierci, kobietach, uczuciach, wierze, miejscach, starości, trochę o polityce, o życiu zawodowym, wszystko to z wielką mądrością, trochę filozoficznie, trochę na tle historii tej dawniejszej i całkiem świeżej, w odniesieniu do wzorców kulturowych, a każdy rozdział ma przypisany obraz, który znamionuje temat i  nadaje kierunek rozmowie.
Książka ta daje czytelnikowi materiał do rozważań w samotności, ale też do ciekawych rozmów. Treści najpierw się przyjmuje do siebie, a potem one pączkują i koniecznie chce się z kimś o tym porozmawiać. Jeśli myślicie, że to książka nie dla Was, mylicie się. Podczas cotygodniowego spotkania w naszej polskiej bibliotece, gdzie zbierają się ludzie z różnym wykształceniem, wielu zawodów i wielorakimi doświadczeniami, opowiedziałam, co czytam i wywiązała się niezwykle ciekawa i emocjonująca rozmowa. Musiałam obiecać, że zakupię tę książkę do biblioteki. Swojej nie oddam, o nie, jest zbyt droga memu sercu, żebym się miała jej pozbyć.
Strasznie żałuję, że nie było mi dane nigdy prof. Mikołejki spotkać na swojej drodze, że na przykład nie był moim wykładowcą, albo nie jestem na uniwersytecie trzeciego wieku, gdzie on też się udziela. Tym bardziej się cieszę, że taka książka się ukazała. Jest to niezwykle cenna i wartościowa pozycja, a jednocześnie dla każdego, nie tylko dla intelektualistów. Ma jeszcze jedną fantastyczną zaletę - zmusza do zwolnienia, wręcz zatrzymania się w biegu, to zastanowienia nad kilkoma sprawami, ale nie takiego bolesnego, raczej radośnie poznawczego.
Dziękuję pani Joannie z wydawnictwa Agora, że o mnie pomyślała, dziękuję Panu profesorowi, że zgodził się z Dorotą Kowalską porozmawiać. Słów mi brak, żeby wyrazić radość z przeczytania tej książki. Na pewno nie raz do niej wrócę.
Panie profesorze, bardzo podoba mi się pański traktor (kto przeczyta, będzie wiedział, o czym mówię).

poniedziałek, 1 lipca 2013

Trudne powroty, ale w walizce jak zwykle słodki ciężar

Niestety już tak jest, że moje wyjazdy i powroty są trudne. Ciągnąć tego wątku nie będę, jest tak i już. Tym razem wyjechana byłam jedynie z bagażem podręcznym, więc od razu wiedziałam, że marne szanse na jakiekolwiek zakupy. Zresztą nie miałam też i nastroju na buszowanie po regałach. No, ale nastrój to jedno, a druga natura człowieka to co innego. Oczywiście weszłam do kilku księgarń, żeby się trochę uspokoić, myśli zebrać, w okładkach ukojenia szukać.
Byłam w empiku, dwóch Matrasach i jednej takiej małej księgarence, o której napiszę oddzielnie.
Empik jak to Empik, chociaż ten inny jakiś, bo mały. W centrum Koszalina, niedaleko Domku Kata, na skraju zieloności parkowej miasta, można by sobie od razu na ławeczce z książką przysiąść, jeśli taka wola i czas pozwala. I menele, bo jak ci się w jakimś kątku zadomowią, to już po ptakach. Nie wiem, czy ja tego wcześniej nie widziałam, czy faktycznie jest ich więcej, ale wydawało mi się, że opanowali miasto. W upał ubrani w wełniane czapki lub takie z daszkiem jakieś zeszmelcowane, w kurtkach, z reklamówkami, wszędzie gdzie okiem nie rzucić. Więc lepiej nie rzucać :-)
Wracając do Empiku - obsługa młoda, przemiła i do tego niezwykle dowcipny chłopak, który mnie wkręcił, że za reklamówkę muszę zapłacić 7 zł. Na czole mam chyba wypisane, że naiwniak spoza Polski. Wzięłam to na poważnie i aż mi szczęka opadła, ale zaraz zaczął się śmiać, więc się zorientowałam. Tym razem nie było pana z ochrony, który z oddechem na karku podąża za kupującymi. Czy to za wcześnie, czy nie było potrzeby?
Zaraz obok mieści się księgarnia Matras. Nie wiem, co tam jest nie tak, ale mieści się w miejscu, gdzie odkąd pamiętam były książki sprzedawane i wtedy lubiłam to miejsce, a teraz wchodzi się tam i jakieś napięcie dziwne. Niby niczego konkretnie złego nie można się doszukać, ale jakaś taka niechęć do asortymentu tam panuje. Panie stoją za ladą, jak coś zapytać, to ugrzecznione, ale serca to one do tego fachu księgarskiego nie mają. Równie dobrze mogłyby tam być buty czy krawaty, może nawet by wolały. A może jakieś kłopoty firma przechodzi, dostały złą wiadomość, obcięli pensje? Nie wiem, ale byłam tam rok temu, dwa lata temu i też tak sztywno i jakoś niezręcznie było.
Za to w Matrasie w centrum handlowym Atrium wręcz przeciwnie - babki świetne. Bystre oko mola zaraz wyczuło 'swojego'. Od razu poczułam się 'jak w domu', nie było nikogo innego, można było pogawędzić o książkach. Gdyby nie moje ograniczenie bagażowe, pewnie bym tam dużo pieniędzy zostawiła. Wrócę na pewno. O trzeciej napiszę oddzielnie, bo to dłuższa opowieść o jednej z ostatnich, wprawdzie w sieci, ale jakby niezależnych księgarni.
Zakupów miało nie być, ale właśnie w tej ostatniej się nie oparłam tej oto książce


Jakże bym mogła? Przeczytałam kilka pierwszych zdań i nie było takiej siły, żebym jej ze sobą do domu nie zabrała.
Wiedziałam, że na wsi u rodziny męża czekają na mnie dwie książki, szykowałam na nie miejsce


Kochana Paula odsprzedała mi pierwszy tom Mojego życia z książką Rabskiej. Tak trudno mi było dokupić początek do drugiego, który już od prawie dwóch lat stoi na półce. Wreszcie mam.
A do tego wydawnictwo Bukowy Las wysłało dla mnie swoją nowość wydawniczą - książkę o Przybyszewskiej. Na FB poprosiłam i jest :-) Już podczytałam w autobusie, wygląda na to, że hit!


I to miał być już koniec. Przecież miejsca nie miałam. Ale przyjaciel jak zwykle obdarował mnie dwoma książkami. Marku wybacz, ale Katarzynę Wielką już posiadam, więc mi wymieniono na Kobiet Władzy PRL. Towarzyszka panienka to było moje marzenie, odłożyłam, bo wiadomo.  Ale i tak mnie znalazła :-) Już przeczytana, niedługo o niej napiszę.


U mamy podczas porządków znalazłam dwie książki ukochanej przeze mnie i mamę Stefanii Grodzieńskiej. Kupiłam je kiedyś na urodziny mamie, ale ona już nie poczyta, bo straciła zdolność do tego (to musi być straszne), nie miałaby też cierpliwości, żeby słuchać czytanej książki, więc je zabrałam ze sobą. Jakby co (nadzieja zawsze umiera ostatnia) zawiozę z powrotem


Już w tym momencie nie wiedziałam zupełnie, jak ja się spakuję? Tym bardziej, że miałam już kupioną 'Panią', gdzie był wywiad z Janem Jakubem Kolskim, 'Twój Styl', bo widziałam, że tam wiele ciekawych artykułów i wywiad z Pilchem, do tego 'Wysokie Obcasy Extra', bo cały ciekawy numer (felieton prof.Mikołejki i o Dorocie Wellman) i nie mogłam po prostu przejść obojętnie. Zawsze sobie obiecuję, a potem jak jakaś przemytniczka mięsa z okupowanej Warszawy, jadę wyładowana książkami w kieszeniach kurtki. Niosę ją pod pacha i palę głupa jak mój pies Franek, że to nie ja.
Przed samym wyjazdem pobiegłam jeszcze do kiosku po Wyborczą z Dużym Formatem i co widzę od wejścia?


Zacukałam się, bo nie znam tej powieści Fleszarowej-Muskat. Zrobiłam dzióbka i uruchomiłam proces myślowy, jak to możliwe, przecież mam wszystkie... i nagle mnie olśniło - niżej w tym różowym kółku przecież napisane, że to Biografia pisarki. Odwaliłam indiański taniec w tym kioseczku, napchanym rajstopami, pieluchami, gazetami, proszkami do prania, kołami dmuchanymi i czym tam jeszcze, sami sobie dopowiedzcie. Oczywiście zanabyłam drogą kupna i taka byłam rozemocjonowana, że dopiero w domu, za późno, zorientowałam się, że nie kupiłam Wyborczej z upragnionym DF. Ale skucha. 
Spakowałam to wszystko i tylko się zastanawiałam, jak sobie poradzę, kiedy zważą ten bagaż? Jechałam dwie godziny na lotnisko i zaklinałam rzeczywistość. 
Mole czasem mają szczęście, przeszłam, ale tyle nerwów mnie to kosztowało, że cały lot przespałam. W Dublinie czekały na mnie jeszcze dwie książeczki, daaaawno kupione na Allegro, przywiezione przez przyjaciółkę córki, dwie z czterech w serii (ukochane klimaty)


A w domu czekała przesłana przez autorkę dla polskiej biblioteki powieść - dziękujemy


 Najpierw musiałam odreagować pobyt, stres, trochę wylizać rany, ale po dwóch dniach rozłożyłam się ze stosikiem na łóżku i z godzinę przeglądałam, podczytywałam, cieszyłam się po prostu. Tak oto postanowienia nie kupowania wyglądają w praktyce. Wprawdzie kupiona jedna, ale przytargane kilka.


A że nie samym i książkami człowiek żyje, przywiozłam też film, przyjaciele mi sprezentowali, bo jęczałam, że nie widziałam. Teraz leży obok telewizora, a ja się boję go obejrzeć. Zawsze tak mam ze Smarzowskim, trudna miłość :-)


To by było na tyle. Mam dużo książek do opisania, postaram się nie opuszczać w blogowaniu. Miałam blokadę po wyjeździe, nie miałam w sobie słów, a tam nic nie czytałam, nie mogłam jakoś. Starałam się być na bieżąco z prasą. Zazdroszczę Polakom dzienników, prasy w ogóle. Wyborcza niezwykle ciekawa, a już sobotnia z Wysokimi Obcasami szczególnie. Czwartkowego wydania nie udało mi się kupić, raz za późno poszłam do sklepu, a drugi czwartek opisałam wyżej. Jeden miałam tylko problem, nie wzięłam okularów i pierwszy raz w życiu miałam problem (do tej pory mogłam i bez tego od biedy), litery malutkie, szare, a w magazynach takich jak np. Papermint czy WO Extra druk na obrazkach, częściowo 'zaburzony' jakimiś cudami na kiju, do tego szary, czcionka zmieniana, raz pochyła, raz inna, nie dało rady. Pierwszy raz mi przyszło do głowy, że przyjdzie mi się przeprosić z wersjami na Kindla i będę musiała z czasem kupować takie. Żal, bo lubię papier, zapach druku i nie będzie już to samo, jakkolwiek by mi ktoś nie imputował, że chodzi głównie o treść. Może teraz młodzi tak na to patrzą, ale ja mam jeszcze nawyki - kawa, rogalik, i gazeta w rękach, a nie tablet, nie Kindle. Ech, westchnęła i oddaliła się w stronę zachodzącego słońca...