czwartek, 21 listopada 2013

Coraz mniej olśnień - na szczęście nie tym razem

Czasami, kiedy nie jestem wystarczająco uważna w wyborze lektur, albo mam narzucone do czytania tytuły, wydaje mi się, że mógłby to być podtytuł mojego bloga. Świetny jest, czyż nie?
Na szczęście to uczucie nie towarzyszy mi zbyt często, jeśli chodzi o książki, więc kraść go nie będę, natomiast opowiem Wam o jednym z największych zdziwień ostatnich miesięcy, jeśli nie ostatniego roku.

Otóż dostałam książkę do biblioteki naszej polskiej, wysłała ją autorka, napisała nawet piękną dedykację. Mam zwyczaj czytać otrzymane tytuły, chyba, że wiem, że całkiem nie są w moim guście. Dodatkowo ta książka była nominowana przez wydawcę do Festiwalu Pióro i Pazur, a byłam jedną z blogerek oceniających książki, więc tym bardziej się za nią zabrałam.
Zobaczyłam okładkę i oczekiwałam czegoś zupełnie nie dla mnie, w stylu młoda, drapieżna, znalazła faceta i zasmakowała w rodzicielstwie; albo szuka, szuka, nieszczęśliwa, gdzie jest to upragnione wspaniałe życie; albo szczęście tak, ale na moich warunkach, praca i rodzina muszą być doskonale zbilansowane; albo dostała dom i jedzie uporządkować swoje życie...
Czyli należało zmówić modlitwę, żeby mnie szlag podczas czytania nie trafił, bo po prostu już nie zdzierżę więcej.
A tu taka niespodziewanka.
Trzy bohaterki, trzy historie, chwilami się przeplatające. To już było, szczególnie w literaturze anglosaskiej jest to niezwykle modna konstrukcja. Na szczęście tutaj nie wydaje się niczym tuzinkowym, wręcz przeciwnie, dzięki twistowi w akcji, zaczyna nas fascynować to połączenie trzech światów i koniecznie chcemy wiedzieć, po co to wszystko, co się stanie, jak w finale się to wszystko spotka i czy w ogóle tak będzie?

Na skrzydełku książki czytam, że są trzy bohaterki - Lena stylistka z magazynu 'stajlowego', Maria dziennikarka i Alina, kucharka w barze mlecznym. Ja dodałabym jeszcze jedną - Ślepellę - niewidomą poetkę po straszliwych przejściach, w których to własnie straciła wzrok.

Zaczyna się od Leny. Od razu zachwyciło mnie to, że język tej powieści nie jest szczebiotliwy, nie jest też 'pochylony z troską na losem kobiety', nie ma udawania. Jeśli słuchamy monologów wewnętrznych, to są one takie, jakby człowiek sam sobie szczerze coś powiedział - o sytuacji, o kimś innym, o tym, co obserwuje. Czasem złośliwe, czasem rażąco niepoprawne obyczajowo, politycznie itp, ale czy tak właśnie nie jest, czy nie myślimy - o Boże, jakie tamta babka ma straszne kudły na głowie, taka teraz moda?
Ałbena Grabowska-Grzyb potrafi poza tym pisać o seksie. Nie jest to łatwe, niejeden się na tym wyłożył. Albo wychodzi sztucznie, albo jak w pornolu klasy D, albo jak w rozprawce na temat życia w rodzinie. Tutaj po prostu jest, jak jest.
A scena gwałtu to po prostu majstersztyk. Czuć upodlenie kobiety, wiadomo, co się działo, aż mi dech zaparło, kiedy czytałam, co było z dziewczyną po, jak ona sobie z tym poradziła, ale nie ma epatowania traumą, nie ma przesady, jest wszystko poza histerią i głupim gadaniem w kółko jakie to straszne. Szacun.

Lena to mężczyzna w spódnicy, tak by można rzec. Ale znaczy to tylko tyle, że łamie stereotyp kobiety i zachowuje się dokładnie tak, jakby miała mózg i wolę faceta, robi co chce, używa swojego ciała do czego chce, nie znaczy to, ze jej z tym dobrze, ale z drugiej strony źle też nie. Nie roztkliwia się, nie rozdziela włosa na czworo, jest zadaniowa i wie do czego dąży. W miłości też, nie miękną jej nogi na widok pierwszych lepszych spodni. Ale serce ma.

Maria to inna para kaloszy. Kiedyś bardzo popularna dziennikarka, jeden błąd (czy to w ogóle był błąd, może głupie zrządzenie losu?) przekreśla jej karierę. Sypie się wszystko, odchodzi mąż, ginie w wypadku jej przyjaciółka. Chociaż Maria uważa, ze to niemożliwe, czepia się tej myśli i stara ustalić fakty. W końcu to umie robić najlepiej. Maria podobała mi się najmniej, ale to nie znaczy, że nie interesowało mnie to, co się z nią dzieje.

Alina - zaniedbana, przygarbiona, mistrzyni pasztetów i pierogów w barze mlecznym. Napisałam i sama się dziwię, jak mleczny to nie pasztety. A wydawało mi się cholerka, że mleczny. Samotna, małomówna, wiadomości o niej trzeba wyrywać z kartek na siłę, wydłubywać ze zdań pincetą, ale warto, bo co szczegół, to zaskoczenie.

Poetka to czwarta kobieta, o której właśnie nic na skrzydełku nie było, bonus czyli. Równie ciekawa, równie ważna w tej opowieści, z tajemnicą, ale nie w kufrze, nie na strychu i nie w zapomnianym kartonie na pawlaczu. Po prostu z tajemnicą i już. Nie chcę za wiele o nich pisać, zeby niczego nie zdradzić.

Podoba mi się, że nic w tej książce nie jest sztampowe, chociaż by się mogło takie wydawać, chociażby zasugerowane przez okładkę, która niestety nie oddaje ducha powieści.
Styl Ałbeny Grabowskiej-Grzyb jest świetny, babski w najlepszym tego słowa znaczeniu, babski babskością najlepszej jakości, gdzie trzeba dosadnie, gdzie trzeba delikatnie, gdzie należy niedopowiedziany, a gdzie się nie da inaczej - po męsku, kawa na ławę.

Czekam z niecierpliwością na kolejną powieść dla dorosłych (jest też seria dla dzieci tej autorki, również bajka terapeutyczna dla dzieci z epilepsją), już wiem, że będę czytać każda kolejną pozycję tej autorki. Takiego głosu w literaturze popularnej mi trzeba było. To jest dowód na to, że tzw. rozrywka w powieści nie musi być ani ckliwa, ani głupia, ani szczebiotliwa i nie trzeba od razu robić słoików i wyjeżdżać na wieś (nie ma nic do takich książek, ale co za dużo, to nie zdrowo), żeby było kobieco w dobrym stylu.
Poproszę o więcej.





sobota, 16 listopada 2013

Było, więc trzeba pamiętać

Lubię słuchać Remigiusza Grzeli w radio. Ciekawie opowiada o ludziach i o książkach. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego do tej pory nie przeczytałam żadnej jego książki. Jakoś się nie złożyło - zwykle w takich razach mówimy - ale raczej powinno się mówić - mea culpa - bo jak się coś chce, to się robi, a tu widocznie chęci i impulsu zabrakło. Do nadrobienia na szczęście.

"Było, więc minęło. Joanna Penson - dziewczyna z Ravensbruck, kobieta Solidarności, lekarka Wałęsy" stała się dla mnie książką szczególną. W zapętleniu w codziennych obowiązkach, w gonitwie za tym i owym, łatwo zapomnieć, jakie dobre życie wiedziemy. Oczywiście nie pozbawione trosk, nie zawsze wydaje nam się dobre i szczęśliwe, ale to tylko dlatego, że trudno pamiętać, że we wcale nie tak dawnych czasach, dla innych, bywało ono naprawdę nieznośne. Trudno ubrać w słowa, jak bardzo.

Bałam się trochę tej książki, że o Wałęsie będzie dużo, że w takich czas (film), więc komercyjnie i na kolanach. Mogło tak być, sami przyznacie. Wszak to przyjaciółka samego Pana Prezydenta była ciągnięta za język przez Remigiusza Grzelę.
Tak, dobrze zrozumieliście, ciągnięta za język. Zgodziła się na tę książkę, ale zaraz potem próbowała odwieźć od tego projektu jego pomysłodawcę. Uśmiechałam się szeroko, czytając o tym, jak próbuje przepędzić młodzieńca (bo od niego znacznie starsza), zniechęcić, wprawdzie elegancko i uprzejmie, ale jednak. Dobrze, że jej się nie udało, bo rozmowa okazała się niezwykle ciekawa i poznawcza.

I wcale nie tak o Wałęsie, a już na pewno nie na kolanach. Ale zanim o nim i o czasach Solidarności, całkiem sporo tam o rodzinie pani Penson, mamie, tacie, dziadkach. Zaraz potem wstrząsający zapis obozowego życia w Ravensbruck. Dla mnie tym bardziej emocjonalne przeżycie, że tam byłam, zwiedzałam obóz i słuchałam opowieści o nim. Szłam tym samym brukiem, którym goniono do pracy dziewczyny z obozu, oglądałam zdjęcia i film o tym, jak przeprowadzano tam eksperymenty medyczne na zdrowych kobietach. To wszystko mną wstrząsnęło,  miałam wtedy kilkanaście lat, byłam harcerką na wycieczce w Niemczech. Teraz mam, hm hm, 40+ i nadal pod powiekami te obrazy, w pamięci złą energię tamtego miejsca.
Czytałam i łzy lałam strumieniami, ale nie dlatego, że Pani Penson epatuje tragedią, chyba bardziej dlatego, że w taki normalny sposób o tym opowiada, o życiu tam, o tym, jak przyjaźnie ratowały obozowe  dziewczyny od utraty nadziei, pomieszania zmysłów, ułatwiały przejście na drugi brzeg wreszcie, bo i takie sytuacje były, że przed śmiercią pocieszały się nawzajem.

Potem przychodzi czas wyzwolenia (?), studia medyczne, życie zawodowe, małżeństwo i macierzyństwo. Wydawałoby się, że sielanka, po tak strasznych czasach już nic człowieka nie może gorszego spotkać. Ale wiemy z historii, że czasy powojenne, rozgrywki partyjne, akcje antysemickie, to wszystko potrafiło ludziom dokopać gorzej niż okupant, bo tam przynajmniej wiadomo, kto był wrogiem.
Solidarność. Dowiadujemy się o roli Pani Penson w opozycji, o tym, kim jest dla niej Lech Wałęsa, jak my to widzimy i jak ona rozumie to, kim jest i co dla kraju zrobił. I jakim jest szefem :-)

Książka ciekawa niezwykle, nic dziwnego, bo Joanna Penson to niezwykła postać, nie tylko ze względu na historię swojego życia, ale i sposób jak ona je postrzega, bystrość obserwacji, mądrość tychże, poczucie humoru, ale co najważniejsze - przebijające przez wypowiedzi wielkie poczucie wolności wewnętrznej. Mam wrażenie, że cokolwiek się w życiu nie działo, jakkolwiek nisko nie musiała zginać karku, zawsze była wewnętrznie silna swoją wolnością człowieka mądrego i niezłomnego.
Jeśli ona nawet tego tak nie postrzega, to ja to widzę i czerpię z tej lektury siłę.
Ciężko w obecnych czasach o autorytety, jestem przekonana, że gdybyśmy się znały, gdybym miała szczęście żyć w jej środowisku, byłaby dla mnie autorytetem na pewno. Tak się cieszę, że dzięki Remigiuszowi Grzeli mogłam ją poznać chociaż tak, choć trochę.



poniedziałek, 11 listopada 2013

Zaglądałam, zaglądałam... czyli jak zobaczyłam dno garnca z miodem :-)

A tak naprawdę biję rekord Guinessa na najdłużej pisaną relację na blogach :-)
Obiecuję, jak bum cyk cyk, że to już ostatnia część. Za kilka dni ruszam z kopyta z opisywaniem książek, bo listę mam długą jak rolka papieru toaletowego. Ale jeszcze kilka minut pozostanę w październikowym klimacie.
A dni były piękne tego roku....
Pogoda sprzyjała dobremu nastrojowi, ale jednak mnie trochę stres wziął, kiedy po dyskusjach dopadłam hotelu i zorientowałam się, że czasu niewiele, czeka mnie jeszcze nagranie rozmowy dla radia RDC, gala, ja w proszku, nagrody na górze, głodna, muszę się kawy napić, a winda nie działa. A ja te pęcherze, nowe buty itp, nie wiem czy pamiętacie. Mój pokój na wysokim trzecim piętrze, co oznaczało mniej więcej tyle, że jak już miałam mroczki (i nie mam na myśli braci) przed oczami, oddech skrócony i grzywkę przylepioną do czoła jak Michnikowski, to byłam dopiero na pierwszym piętrze. Na trzecim już miałam takie niedotlenienie, że nie wiedziałam jak rozpoznać numery pokojów. Do tego męczył mnie od kilku dni szczekający kaszel, miałam wrażenie, że koniec końców wyjdę stamtąd nogami do przodu jak nic.
Odrobina przesadyzacji nie zawadzi :-)
Przebrałam się, pozbierałam nagrody, dyplomy, wszystko, co tam będzie mi potrzebne, bo wracać przez mękę nie miałam zamiaru. W planach była przekąska i czarne złoto w filiżance, jednakże adrenalina mi po prostu na to nie pozwoliła. Weszłam do restauracji, zakręciłam się na pięcie i wyszłam. Nie dałam rady ustać na miejscu. Zamiast tego ruszyłam na spacer, żeby te emocje 'wychodzić', nawet mimo pęcherzy.
Na dwie godziny przed galą wręczania nagród miałyśmy z Anią zaplanowaną rozmowę na żywo z Teresą Drozdą w audycji polskiego radia RDC - Strefa Kultury.

Linki do rozmów znajdują się na tej stronie, a nasza rozmowa znajduje się trzecim miejscu od góry.

Bywałam wcześniej gościem w radiu, ale nigdy nie w stanie nieustannego kaszlu, takiego, że aż gały wychodzą na wierzch. Kiedy weszłam do zaimprowizowanego studia, zaczęła się walka z tą przypadłością, jakże mało radiową i audio-przyjazną. Stąd moje wyważone wypowiedzi, które byłyby pełniejsze emocji, ale nie mogły takie być, bo trzymałam gardło na wodzy. Wykaszliwałam się w przerwach na muzykę, wydoiłam cały dzbanek wody, proponując ostatkiem woli ostatnie krople Ani, a o prowadzącą już w ogóle nie dbałam, bo jak profesjonalistka to zawsze da radę, nawet na sucho. A tu panie w gardle gore na zmianę z gilgocze i diabeł piórkiem smyra po migdałach.
Nie dalimy się, zresztą można to ocenić, bo cała rozmowa do odsłuchania. Nie kaszlnęłam ani razu.

Gala to już luzik. Nie wiem, co ja mam, ale im więcej ludzi, tym mniejsze nerwy. Jednego tylko nie wzięłam pod uwagę, bo na scenie nie bywam, że światło będzie walić w oczy i na samej scenie, kiedy już się tam z Anią, w celu wręczenia nagród blogerek zagranicznych znalazłyśmy, nie będę widzieć nic. NIC. Mówiłam do siebie. Mimo tej światłości, mogłabym powiedzieć - ciemność widzę.
Ale ludzie na sali byli, oto dowód


Oczywiście, jak to bywa w takich razach, mimo przygotowywania się do wręczania, segregowania toreb itd, zawsze coś idzie nie tak i pomieszałyśmy co nie co, lekko się miotałyśmy i już nie wiedziałam, gdzie idę, co daję komu, ale w efekcie nie było tragicznie.

Prezentacja naszych nominacji wyglądała tak


Potem były spotkania w foire centrum kultury, oprócz rozmów z pisarkami i uczestnikami, miałam okazję wyściskać znane mi z mojego 'poprzedniego życia' osoby - Krzysztofa sekretarza redakcji Tygodnika Siedleckiego, który zastartował mnie jako felietonistkę, pana Tadeusza, który prowadzi klub teatralny przy uczelni siedleckiej i woził mnie i innych do stolicy na kolejne premiery, nadal zresztą jeżdżą, tylko beze mnie (chlip) i kilka innych osób. Tak się miotałam między ludźmi, tak się zagadałam, że jak dotarłam do restauracji hotelu 'Janusz' na bankiet, prawie nie było już gdzie usiąść. Na szczęście przemili ludzie nas zagarnęli do siebie, siedlczanie wspierający festiwal to byli, i oczywiście po kilku toastach, chluśniem bo uśniem, przepijemy babci domek mały, okazało się, że mamy wspólnych znajomych, że znają nawet mojego męża i w ogóle nasze drogi nie raz się przecięły, jeno zabrakło tego szczegółu, że tak to określę, czół zderzenia. Zaraz się okazało, że jesteśmy jak bracia, jak siostry, ziomale czyli, nawet Ania, Polka z USA, co nigdy na Podlasiu nie była, też ziomal. Kocham to normalnie.
Tylko jeden problem, przyjechałam tam spotkać się z ludźmi piszącymi, a tu - przepijemy domek i fruwa moja marynara, trzeba było jakoś odserfować w innym kierunku. Na horyzoncie widziałam Vincenta Severskiego, 'wstrząśniętego-nie-zmieszanego', wysokiego i niezwykle przystojnego, ale był otoczony takim szczelnym kordonem pań, że zabrakło mi już odwagi, żeby do niego dopaść i w hołdach się zgiąć. Trudno, będzie jeszcze okazja. Za to miałam okazję porozmawiać z innymi, jakaż to wspaniała okazja mieć w zasięgu wzroku i głosu tyle pisarek i pisarzy w jednym miejscu i czasie - podobno ktoś policzył i było ich ponad 30.
Do późnej godziny trwały rozmowy, potem śniadanie i mój wyjazd do przyjaciół na niedzielę.
A na drugi dzień powrót do Warszawy, mimo pewnego oporu Doroty, nie chcem ale muszem, zaciągnęłam ją, ostatnim rzutem na taśmę, do kina na Wałęsę.
Nie wiem, co o tym filmie mówi się w Polsce i prawdę mówiąc nic mnie to nie obchodzi, dla mnie Wałęsa to jest wielka postać i ten film mi się podobał. Więckiewicz w głównej roli jest po prostu świetny, Grochowska ma trochę za dużą klasę, nie do ukrycia pod fartuchem w kropki czy kwiatki, teraz pani Danuta może faktycznie tak wygląda, ale na początku miała jednak sznyt kobiety ze wsi, a Agnieszka Grochowska jakby się nie starała, nie dało się z niej takiej babki zrobić. Oczywiście niemożliwe było w te dwie godziny filmu wszystkiego wsadzić, ale początki Solidarności pokazane były, jak dla mnie świetna muzyka, wplecione zdjęcia archiwalne, nie wiedziałam, kiedy film się skończył. Gdyby nie reisefieber przed wylotem, byłabym w siódmym niebie.
Dotarłyśmy do Doroty, walizka już w korytarzu, kotlety na patelni i nagle... wiadomość o śmierci Joanny Chmielewskiej. Ponad 40 lat razem, ja czytelniczka i ona pisarka, ramię w ramię, a raczej okładką w rękę, a teraz koniec. Gdyby mi nie było głupio, bo u ludzi byłam, to bym się chyba spłakała. Bo już za dużo tego było, dobrego, ale niezwykle emocjonującego, na koniec taka wiadomość. Radość wymieszała się ze smutkiem. Życie.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Opowieść rzeka, końca nie widać :-)

Postanowiłam resztę relacji umieścić na obu blogach po kawałku. Fragmenty bardziej osobiste, jak się walałam po pokoju hotelowym w majtkach w poszukiwaniu plastra na pęcherze na piętach, jak również o przepaści przy fotelu dentystycznym, zamieszczam na swoim co-dzienniku, bo jednak na blogu o książkach to przesada :-)
Tutaj chciałabym się skupić na samym festiwalu. O ile w ogóle uda mi się skupić i nie latać po myślach i dygresjach jak Żyd po pustym sklepie. Emocje jeszcze we mnie są, bo nie miałam czasu ich przerobić, zostawił sobie to na później i takie tego efekty :-)

Zastartowaliśmy w piątek późnym południem. Najpierw obiad, pierwsze rozmowy, dla mnie jednak stres, bo wiele z tych osób, które miałam spotkać na festiwalu, znałam już w sieci, ale stara jestem i wiem, nie mam złudzeń czyli, że w sieci to jedno, a w realu inna bajka. Zdarzyło mi się kiedyś, że osoba, która dyskutuje ze mną na fejsie, minęła mnie na korytarzu PKiN podczas targów bez słowa. A moje zdjęcie nie jest podrobione, jaka gruba jestem, taka na zdjęciu pozostaję, więc co jest? Powiedziano mi, że to powszechny problem, że ludzie się nie poznają poza siecią, trochę mnie to uspokoiło, bo już myślałam, że ową osobę czymś uraziłam.
No, więc idę na obiad do restauracji hotelowej i wrzody mi się otwierają oraz kompleksy leją zimnym potem po plecach.
Spotkanie oczywiście zaprzeczyło czarnym wizjom, ale jednak jakiegoś rodzaju macanie zwiadowcze, w przenośni oczywiście, odchodziło. Może to tylko moja wyobraźnia. Jakby nie było, wejść solo do pomieszczenia pełnego znajomych nieznajomych jest trudno.
Zaraz po obiedzie mają miejsce dwa spotkania w bibliotekach, to, na które docieram, przypadkiem okazuje się być na osiedlu, gdzie wiele lat temu do szkoły chodziła moja córka, wracając zahaczam wzrokiem o przedszkole, gdzie prowadzałam syna. Wspomnienia, wspomnienia, bonus nie do kupienia nawet z Mastercard.
Często wyobrażałam sobie, jak wyglądają takie spotkania? Nigdy wcześniej nie byłam. Nie wiem, dlaczego. Czyżby kiedyś ich nie było? Atmosfera polskiej osiedlowej biblioteki, takiej w starym stylu, nie jakieś piętra, stal i komputery, przypomniała mi o mojej pierwszej, siłą rzeczy najukochańszej, na Buczka w Koszalinie. Mieściła się w starym domu jednorodzinnym, miała oszkloną werandę, która służyła za czytelnię. Spędziłam tam wiele godzin. Układ regałów w tej siedleckiej był bardzo podobny, wróciły wspomnienia, przeniosłam się w czasie. To było bardzo komfortowe uczucie, jakbym w puchu siedziała. Na spotkaniu, potem na drugim, a jeszcze później na kolacji wśród prawie wszystkich zaproszonych pisarek, miałam poczucie bycia w raju, bezkarne rozmowy o książkach do upadłego, bez zniecierpliwionych spojrzeń rozmówców, nie zdarza mi się to często.

Sobota zaczęła się dla mnie bardzo wcześnie. Już o ósmej zasiadłam na fotelu dentystycznym. Pewnie dlatego (bo komu by się chciało tak rano?) Mariola Zaczyńska, organizatorka festiwalu, pisarka i świetna dziennikarka siedlecka, postanowiła mnie wysłać na spotkanie z ekipą warszawskiego regionalnego ośrodka telewizyjnego. Miałam się wywnętrzyć podczas prognozy pogody. Mam widocznie słabą wyobraźnię, stąd absolutny brak tremy związanej z jakimikolwiek występami, bo ani nie wyobrażam sobie, jak fatalnie wyglądam gdziekolwiek by to nie było, czy w TV czy na scenie, ani nie mam poczucia, do ilu osób mówię, na przykład w radio. A, że jestem gaduła z bezkresnych i bezludnych plaż, to jak tylko mam okazję, ozorem mielę.
Zaraz z fotela boleściwego, wyskoczyłam na trasę i w kilka minut dotarłam na ławeczkę z Żeromskim zastygłym w brązie, czy czym tam, na głównej ulicy Siedlec. Tam już czekała ekipa, przemili ludzie na czele z chłopakiem prowadzącym tę prognozę pogody. O Bogu, marzenie teściowej mówię Wam. Młody, strzelisty, przystojny jak cholera, a do tego miły, rezolutny, bystry i jakiś taki komfortowy w obyciu. Człowiek go nie zna, a jakby znał wieki. Ekipa też cudna, ale z tymi zwierzami telewizyjnymi to różnie bywa, mógł być na przykład nafonflony.
Druty do mnie przyczepili, ustaliliśmy, o czym będziemy mówić, potem dubel, pan 'marzenie teściowej' bez uprzedzenia zmienił tok rozmowy, ale nie z nami te numery Bruner, proszę bardzo, o tym też mogę pogadać (nie wiedzieli z kim mają do czynienia, trzeba mi przywalić, żebym się zamknęła, nie na odwrót), potem zakończenie tej części wejścia z Siedlec i do domu. Jak to? Dopiero się rozkręciłam :-)
No nic, pognałam do hotelu zjeść śniadanko. Pyyysznościowe. Śniadanie, jako starter w kolejny dzień, jest moim ulubionym posiłkiem. Do tego lubię jeść wolno, więc taki układ, że jest dłuuugi stół i zawsze ktoś dochodzi, kiedy odszedł ktoś, jest dla mnie spełnieniem marzeń. A jeśli tematem głównym są książki, wydawnictwa i wszystko, co wokół tego, to w ogóle jestem w niebie (kolejny raz, aż dziw, że chodziłam po ziemi, a nie pływałam w chmurach stylem motylkowym).

Od jedenastej kołowrót, najpierw bicie rekordu w czytaniu. Ponad 500 osób w jednym miejscu czytało w pięknych okolicznościach przyrody. Rekord pobity!


Poniżej Dorota w oczekiwaniu na sygnał do startu czytania, z Ofiarą Polikseny w jednej ręce i aparatem w akcji w drugiej. Jej zapał do uwiecznienia tych chwil na fotografiach uratował mnie od nieposiadania ani jednego zdjęcia. Z emocji zapominałam wziąć z sobą aparat.


Zaraz potem zaczęły się panele dyskusyjne. Pierwszy o literaturze kobiecej, prowadziła go Anna Dziewit Meller.


I z oddali, żeby Wam pokazać, że sala pękała w szwach, czego wcześniej nie widziałam, bo najpierw siedziałam tyłem, a potem, w drugiej części spotkania, sami rozumiecie - pomroczność jasna :-)



Dyskusja jurorów i pisarzy (ta pierwsza) była niezwykle ciekawa, burzliwa, emocjonująca, co odczuliśmy na sali, i widać było, że przy stole dyskusyjnym też zawrzało. Tym bardziej mnie stres chwycił, kiedy przyszło mi poprowadzić drugą dyskusję, tym razem o blogach. Zaraz po takiej osobowości telewizyjnej, ja?  Czułam się, jakby mnie ktoś trzymał za nogę głową w dół, zwisającą z balkonu. Z drugiej strony pomyślałam, że bez przesady, to tylko spotkanie, a nie operacja na otwartym sercu (zawsze mam rozdwojenie jaźni w takich sytuacjach, panikara contra siła spokoju). Chociaż emocje drugiej dyskusji też wielkie i był moment, że serce mi stanęło z poczucia bezsilności. A wszystko dlatego, że prowadzę bloga nie z chęci zarobku, nie z chęci otrzymywania darmowych egzemplarzy, chociaż to jest miłe (nie dostaję ich zresztą wiele, głownie żebrzę dla polskiej biblioteki, dla rodaków mieszkających w moim regionie, więc nie mam wyrzutów sumienia, bo wszystko tam zanoszę, a nawet i więcej, bo kupione przez siebie również), nie dlatego, że wiem lepiej, a z pasji i żądzy obcowania z ludźmi mi podobnymi, kochającymi książki i uwielbiającymi o nich rozprawiać (bo takich wokół mam za mało). Podczas tej dyskusji zdziwiona dowiedziałam się, że są tacy, którzy w drugim tygodniu prowadzenia bloga już piszą maile z prośbami o książki, że ich notki roją się od błędów stylistycznych, ortograficznych i merytorycznych, które mogą świadczyć o tym, że książki nie czytali. Autorki obecne na sali miały wiele do zarzucenia blogom.
Stąd bezsilność, bo poczułam się ustawiona w jednym szeregu z tymi krytykowanymi i co miałabym zrobić? Udowadniać, że nie jestem wielbłądem? A może jestem? Może piszę równie gówniane wpisy i tylko wydaje mi się, że ta pasja wystarczy, żeby rozprawiać o przeczytanych pozycjach? W dyskusji brały udział inne blogerki - Agnieszka Tatera, Maja Sieńkowska  i Katarzyna Czajka  - dzielnie odpierały zarzuty, ale momentami gorąco było.



Dla dyskusji, jej atrakcyjności, temperatura akurat dobra, ale nic nie poradzę na to, że przeżyłam swoistego rodzaju szok, kiedy dowiedziałam się, że książkowa blogosfera to nie sam mniód (chociaż bywa gorzko, jak się jakieś kłótnie wdadzą, ale cóż to za swary w porównaniu do innych grup blogowych?). A myślałam, że jednak tak, o naiwności siostro moja. Czytam tylko wybrane blogi i może to stąd? Jedno jest pewne, odkąd czytuję tych i owych, wymieniać nie będę, bo jeszcze o kimś zapomnę, mój świat około-książkowy zyskał nową jakość, zawarłam wspaniałe znajomości, mam okazję czytać ciekawe, mądre wpisy o pozycjach, które chcę poznać lub nie znałam i nie wiedziałam, ze są wydane lub o takich, które również podziwiam/nie lubię i można sobie o tym pogadać. Bezcenne.
A pisarki, o czym powiedziałam na spotkaniu, powinny też wziąć pod uwagę, że czytamy ich powieści i o nich piszemy, z miłości do pisarzy właśnie i nie jest to tak, że koniecznie chcemy komuś dokopać. No, ale jak coś jest słabe, to jest słabe i cóż począć? Nic nie mówić? Tylko i wyłącznie chwalić? I tak uważam, że fakt, że coś mi się nie podoba o niczym nie świadczy, tylko o moich preferencjach, bo i tak każdy pisarz ma swój 'elektorat', czytelniczki, które po prostu aż piszczą na widok nowości danego autora.
Jest też inny aspekt, brak nagród i pochwał krytyków zawodowych, często nie ma w ogóle przełożenia na czytelników, niezależnie od tego, co iksiński napisze w Polityce czy gdzie tam, fani walą do księgarń w poszukiwaniu nowego tytułu i już. Nie ma więc sensu wpadać we frustrację, trzeba robić swoje po prostu.
Wiem, każdy chciałby być doceniany, nagradzany, stanąć w szranki i wylądować na pudle (ja też), ale wygrany jest tylko jeden, czasem za wygraną nic więcej nie idzie, jednorazowa nagroda i tyle. Czytelnicy, ich wybory i fascynacje, zawsze będą, również dla mnie, wielka niewiadomą, dlaczego kupują jednych, ignorując innych równie dobrych, jeśli nie lepszych? Uważam, że najgorszy jest taki scenariusz, kiedy setkami, ba, setkami tysięcy sprzedają książki pisarze, którzy obiektywnie rzecz biorąc są po prostu słabi jak herbata babci klozetowej. I co? Rzucić piórem i pójść sprzedawać półtusze wołowe w pasku z firanki na głowie?

Na dzisiaj tyle. Mam wrażenie, że nigdy tej relacji nie skończę. To jeden z tych tekstów pt. "im bardziej tam zaglądał, tym bardziej go tam nie było".