wtorek, 15 stycznia 2013

Nędzna ze mnie oglądaczka musicali


Weekend spędziłam w Dublinie u córki. Miałam tam być tylko przez sobotę i niedzielę, ale mnie córka namówiła na przyjazd dzień wcześniej, bo zamarzył jej się wieczór babski i wspólne wyjście do kina. Myślałam, że mowa o jakimś dobrym filmie psychologicznym, o mądrej komedii może, w ostateczności może być i romantycznie (najlepiej kostiumowo), ale że to będzie musical? Córka zdziwiona, że nie lubię. Jak to? Kto nie lubi? Moja matka nie lubi! Wjechała mi na ambit, poza tym wszyscy pieją na temat tych nowych Nędzników, to pomyślałam - raz Kaśce śmierć.

Powiem tak, jak trochę gadają, trochę śpiewają, to jeszcze mogę znieść, ale jak facet wychodzi z domu i śpiewa - gdzieeeee jest mój kaaaapeluuuszzzz, a gospodyni od-śpiewuje - zaaaraaaz poszuuuukam, to ja odpadam.

Pierwsza scena imponująca, śpiew galerników robi wrażenie, zdjęcia, wszystko. Pomyślałam - dam radę. Nie wiedziałam jednak, że to takie długie cholerstwo.

No dobra, nie będę już tak marudzić, momenty były, dobre znaczy. Cała sprawa upadku matki Cosette, jak próbowała za wszelką cenę utrzymać dziecko, prostytucja, brud, rozpacz, beznadzieja i wreszcie koniec - (nie) szczęśliwy. Dobrze pokazane i zaimponowało mi, że Anne nie była w ogóle upiększona, ukazała się na ekranie wręcz brzydka, z plamami na twarzy, brudnymi zębami i obciachanymi byle jak włosami. Szacun dla realiów.

Potem generalnie nuda z dobrymi momentami, najbardziej podobał mi się Borat (nie mam pojęcia jak ten facet się nazywa), Helena, która jak zwykle gra samą siebie, ale jest nie do podrobienia, cudna po prostu. A scena w karczmie, kiedy wszystkich okradają i druga - przekazania dziecka - były wszystkiego warte.

Podobały mi się wszystkie chóry i sceny śpiewane ''na trzy głosy", każdy swoje. Ale dobijały mnie zbliżenia, przegląd plomb i migdałów każdego śpiewaka, przerost otworu gębowego ukochanego Cosette, jak również przerost czoła u innego faceta eksponowanego podczas rewolucji na ekranie wielkim jak tyłek słonia, więc uciec się od tego widoku nie dało. Jackman przystojny i dobrze, bo w X-manie wyglądał jak perwert spod mostu, bałam się tego i tu.

Generalnie tyłek mi ścierpł i wyszłam na sztywnych nogach, chociaż i tak mi makijaż popłynął na koniec, bo mnie chór zmarłych załatwił na cacy. Nie polecam, nie odstręczam, kto lubi, będzie zachwycony, a kto nie, a musi się przekonać na własne oczy i uszy, niech weźmie jakąś poduszkę odleżynową czy coś.
Niby wydarzenie stycznia, ale wolałabym zobaczyć Quartet.