niedziela, 28 grudnia 2014

Papusza - obrazy malowane kadrami

Po pierwsze przepraszam, że nie piszę ostatnio. Czytam, ale jakoś tak chaotycznie, kilka na raz, poza tym piszę, poza tym ćwiczę, chodzę z kijami, bywa, że w nocy, czasu na wszytko brak. Nie zapominam o tym miejscu, po prostu nie godzę wszystkiego jeszcze, ale szukam rutyny, nowego układu dnia czy tygodnia, żeby wszystko zmieścić w grafik. Póki co, wybaczcie i nie zapominajcie o mnie całkiem.

Dzisiaj bardzo poruszył mnie film, a że jest oparty na książce, to tym bardziej poczułam, ze muszę o nim napisać. Poza tym jego reżyser, Krzysztof Krauze zmarł w Wigilię, to tym tym bardziej...
O książce napisałam tu - http://notatkicoolturalne.blogspot.ie/2013/08/papusza-historia-cyganki-w-piguce.html , więc powtarzać się nie będę, zresztą w swoim czasie każdy miłośnik książek o niej słyszał, pewnie też czytał. Jeśli ktoś ciekawy, co ja o niej myślę, zajrzyjcie pod ten link.
Film też pewnie obejrzany przez większość z Was, ja niestety poza krajem, więc muszę czekać na DVD albo premiery w telewizji, zapóźniona jestem masakrycznie w tym względzie. Strasznie Wam zazdroszczę, że w pierwszym tygodniu premiery możecie gnać do kina zobaczyć wszystkie polskie produkcje.

Długo siedzieliśmy w nocy, najpierw obejrzeliśmy The Hunger Games drugą część, a potem Wilka z Wall Street, więc wstałam trochę późno. Kawa, śniadanie, piękna pogoda, miałam wyjść z kijami, ale wszyscy mają wolne, córka w dom, postanowiliśmy najpierw obejrzeć Papuszę. Już od pierwszego kadru zostałam przyszpilona do ekranu. W ogóle nie mogłam oderwać oczu. To było jak czarno białe obrazy, dzieła sztuki. Przyroda, jej groza, piękno - tylko wirtuoz kamery mógł to tak wykorzystać. Byłam zachwycona każdą minutą.
Historia wzruszająca i tak celnie opisana - bez patosu, bez stawania po żadnej stronie, po prostu było jak było. Nie chodziło w tym wszystkim o to, żeby kogoś napiętnować, bo żył inaczej niż inni, bo kradł, bo według jakichś tam norm był może niefrasobliwy, aspołeczny i tak dalej. Nie była to też próba pokrycia spiżem Papuszy, chociaż jako poetka była ona i jest bardzo uznana.
Wszystko gra, tylko nie rozumiem jednego, dlaczego wszędzie, i w książce, i w filmie, omija się wątek miłości Papuszy do Ficowskiego. Bo, że ona była w nim zakochana to pewne, ja to wiem, niezależnie od tego, co mówią, czego nie mówią, co próbuje się przemilczeć, była i już. Czy on w niej, nie wiem, na pewno było tam jakieś porozumienie dusz, ale mężczyźni są inni. Natomiast po kobiecemu rozumiem jej duszę i wiem, na sto albo i dwieście procent, że miłość do Ficowskiego zaważyła na całym życiu Papuszy, może nie zmieniła życia w sensie dosłownym, ale zmieniła ją nieodwracalnie i jej w tym dotychczasowym życiu było już zupełnie inaczej. Nie insynuuję, że oni razem, że się tak wyrażę, to konsumowali, tego nie wiem i nawet nie będę dociekać, ale też i nie to chyba jest najważniejsze, bo dużo 'groźniejsze' dla kobiety jest wpuszczenie mężczyzny do serca i nie wyrzucenie go na czas. Niezależnie od tego, czy ona była mężatką, czy była wierna, czy chciała z Ficowskim być (na pewno nie chciała, nie było takiej możliwości i ona o tym doskonale wiedziała), to w ogóle nie w tym rzecz - o tę część serca na zawsze jemu oddaną chodzi. I o tę wrażliwość, która ją do piekła za życia zaprowadziła.
Spotkałam się gdzieś z opinią, że właśnie dobrze, że o miłosnym trójkącie Krauzowie nic nie wspomnieli, bo to by był obciach, a nie dobry film. Nie pamiętam kto, ale to musiał napisać facet. Doprawdy, nie da się faktora miłości z życia niczyjego wyrzucić, bo on jest motorem wielu zachowań, jeśli nie prawie wszystkich. Uczucie dobrze czy źle ulokowane może życie wzbogacić, zmienić diametralnie lub kompletnie zrujnować.
No, ale jest jak jest, film bardzo dobry, a Jowita Budnik po prostu zachwycającą aktorką jest. Bardzo mi żal, że jej częściej nie widzę w polskich filmach. Dla mnie to taka półka jak Agata Kulesza czy Anna Seniuk.
Na koniec powiem tylko, że Krzysztof Krauze w ogóle nie umarł. Wcale a wcale. Cieleśnie odszedł, ale pozostawiając takie filmy po sobie, będzie żył wiecznie. Bo to jego wrażliwość, oczywiście również jego żony, Pani Joanny, została zaklęta w te kadry. I to jest najpiękniejszy pomnik dla tego twórcy.



A tu prawdziwa Papusza w filmie dokumentalnym ( oba zaczerpnięte z You Tube)



niedziela, 9 listopada 2014

Wybór Ireny - Remigiusz Grzela

Już dawno nie czekałam na żadną książkę tak jak na tę. Remigiusz Grzela umiejętnie budował napięcie postami na FB, trzymał nas w napięciu i oczekiwaniu na to wydawnictwo. A to zdjęcie pokazał, a to rzucił ciekawą anegdotę, a my jak te sieroty na powrót ojca z tułaczki czekające.
Byłam jedną z osób, która dostała egzemplarz przedpremierowy. Rzuciłam się na nią od razu, ale okazało się, że nie tak łatwo mi było się z nią zmierzyć. Z różnych powodów.


Pierwsze rozdziały to wojenna przeszłość Ireny, opisy jej brawurowych akcji jako łączniczki, bohaterska karta z czasów, kiedy była częścią Żydowskiej Organizacji Bojowej. Brała udział w dwóch warszawskich powstaniach, wyprowadzała ludzi z obozów, działała w konspiracji, co ja wam będę tłumaczyć, codziennie przecież narażała życie.

Moja ostatnia wizyta w Warszawie to w dużej mierze podążanie śladami nieistniejącej już kultury żydowskiej (a przynajmniej nieistniejącej już w takim wymiarze jak kiedyś), obecności tylu ludzi, tak ważniej części naszego polskiego społeczeństwa, którzy nagle, bo kilka lat naprzeciwko prawie dwóm tysiącom bytności Żydów w Polsce, to przecież nagle, zniknęli z naszego świata - albo ulotnili się w powietrze, albo zostali zagrzebani w gruzach, zamordowani albo wyjechali.
Wiem, że to się może wydać dziwne, przecież nie jestem pochodzenia żydowskiego, ale czasem czuję bóle fantomowe, dziwi mnie, że była ręka i jej nie ma. Stąd te moje poszukiwania, bardziej sensualne niż akademickie, chodzenie po ulicach, wyczuwanie tej energii, Słuchanie opowieści. O tak, bardzo lubię słuchać ludzi, bardziej chyba niż czytać ich wspomnienia.
Ale nie zawsze się da. Lubię zatem 'słuchać' Remigiusza Grzeli, bo on tak pięknie umie pisać, jakby siedział i opowiadał obok. A ponieważ cechuje go wielka dbałość o fakty, szczegóły, detale, to jakbym widziała jego skupioną twarz, lekkie przygarbienie sylwetki, marszczenie brwi, kiedy próbuje sobie coś dokładnie przypomnieć.
Często odkładałam tę książkę, żeby pomyśleć, pogrzebać w książkach o Kaziku i Edelmanie (a te mam tylko w bibliotece, więc musiałam czekać na niedziele). Mąż budził mnie w nocy, bo śniłam powstanie w getcie, mówiłam przez sen, skarżyłam się na odgłos wystrzałów (a to burza była), czułam swąd spalenizny. Faktycznie śniłam treść tej książki. W moim egzemplarzu przedpremierowym niestety nie było zdjęć (podobno są w tych przeznaczonych do sprzedaży), tak więc Irenę musiałam sobie wyobrazić, przypomnieć trochę z tego, co widziałam wcześniej w zapowiedziach, zanim jeszcze zobaczyłam w telewizji zdjęcia. I wiecie co, nawet mi się udało ją całkiem dobrze wizualnie wyczuć.

Potem to już była część o zapominaniu siebie, o zaprzeczeniu swoim korzeniom, o samo-unicestwianiu siebie, wymyślaniu na nowo i autodestrukcji kolejnej. Właściwie mam wrażenie, że ona niszczyła nie tylko siebie, ale i ludzi, którzy ją kochali. Jakby była ćmą i lampą wabiącą ćmy jednocześnie. Ale umiała też zjednać sobie ludzi obcych, żeby potem oni uważali się za jej przyjaciół. Ale czy ona była im przyjacielem? Takie relacje też potrafią być tylko jednostronne, wiem coś o tym i wiem, jak to boli.
Dlatego bolała mnie ta część opowieści.
Inna strona historii, chociaż ta akurat najmniej wyeksponowana (rozumiem), to relacje z córką. O ludzie, tu to ja w ogóle wysiadłam, bo bardzo mi to przypominało moje z mamą. Aż się trochę z tego pochorowałam. Znowu przychodziło mi odkładać książkę, nosiłam w sobie te toksyny, które jakoś i tam wyczuwałam.
Irena i mężczyźni - tu znowu ten syndrom ćmy i lampy. Kiedy przeczytałam list Romka do Ireny z 3 lutego 1947 roku, tak się spłakałam, że na kilka dni znowu strzeliłam focha. Tak się na nią zdenerwowałam. Nie, że nie kochała wystarczająco, nie, że nie chciała z nim być, czy jakiekolwiek tam były powody, ale, że on tak skamlał, że prosił, nawet jeśli udawał, ze nie, a ona widocznie musiała mu dawać jakieś sprzeczne sygnały, że czuł, że jest nadzieja. List Kazika z końca książki w podobnym stylu i znowu te prośby, a jej chłód, obojętność na nie. Moje wnioski tylko z domysłów, bo nie ma jej listów w odpowiedzi na te wysłane (czy niewysłane, bo Romka chyba ostatecznie nie został). W wielu z tych pism przebija właśnie prośba o odpisanie, odezwanie się, co mnie doprowadzało do rozpaczy, bo nie ma nic gorszego jak pisanie do kogoś dla nas ważnego i wiedza granicząca z pewnością, ze ta osoba nie odpisze. To jest straszny kamień w sercu i ja to czułam za nich, wraz z nimi, kurczę, i złość na tę kobietę, ze ona tak ludzi traktowała, tych dla niej najmilszych, najbardziej uważnych na jej nastroje i to, co się z nią dzieje.

Ale z drugiej strony miałam do siebie pretensje - kim ty jesteś, żeby ją oceniać, nie przeszłaś drogi w jej butach, nie wiesz, jak naznaczyła ją wojna, jej działalność, jakie blizny ta podziwiana u niej brawura, zostawiła. Z drugiej strony wielu, a nawet większość potrafiła się podźwignąć po wojnie, prowadzić normalne życie. Inna rzecz, co my tam wiemy, jakie ono było, czy normalne, czy tylko na wierzchu takie, a pod skórą ból i niekończąca się trauma?

I tak to się plecie podczas lektury tej książki - wzruszenia, podziw, złość, łzy, ciekawość, fascynacja, ale i niesmak czasem. Na pewno nikt nie pozostanie obojętny na tę historię. Każdy pewnie znajdzie coś dla siebie. Ja, jak widzicie z tej notki, bardzo przeżyłam jej czytanie. Czego i wam życzę.

sobota, 25 października 2014

I'm Back! Piąte urodziny bloga i wizyta w teatrze - 'Sive' John B. Keane, Abbey Theatre w trasie.

Dzisiaj mija pięć lat od dnia, kiedy poczyniłam pierwszy wpis na blogu, jeszcze na platformie Blox, na której zresztą nadal piszę (ukazują się tam te same wpisy, co tutaj).

Urodziny bloga świętowałam w teatrze, który gościł dzisiaj trupę z Abbey Theatre w Dublinie. Na afiszu sztuka 'Slive' dwudziestowiecznego dramaturga irlandzkiego Johna B. Keane'a.
Poczytałam trochę o niej i wiedziałam, że to coś dla mnie, bo jestem wielką admiratorką teatru klasycznego, może to i paszteciarstwo, ale co poradzę? Oczywiście oglądam spektakle awangardowe, ale nie wzruszam się na nich tak, jak na Szkole żon, Wiśniowym sadzie czy ostatnio spektaklu Teatru Telewizyjnego TVP pt. Brunch.

Nie udało mi się zrobić zdjęć scenografii, nie chcieli tego, więc światła były cały czas przygaszone, nawet podczas przerwy. Sztuka długa, trzy godziny, przerwa zaledwie 15 minut, więc prawie cały ten czas przeznaczony na spektakl.
Scenografia klasyczna, typowe pomieszczenie w irlandzkim domu początku XX wieku. Wielkie palenisko, wysokie, człowiek mógłby tam wejść bez problemu. Na specjalnym podwieszeniu kociołek na zupę, obok duży żeliwny czajnik i garnek do pieczenia chleba. Stara kobieta siedzi blisko ognia, pali fajkę.
Młoda krząta się po kuchni, mąż zaraz wróci z pracy, szykuje posiłek. Pod stołem kuchennym worki z mąką, ziarnami, woda w wiadrach, mleko w kance. Od razu wiadomo, że to farma, irlandzka wieś.
Synowa i teściowa bardzo się nie lubią.
Najpierw do domu wraca ze szkoły młodziutka, przepiękna dziewczyna. Zaaferowana opowiada, że szkolna furmanka znowu straciła koło, że musiała iść z daleka. Jeszcze dziecko, chociaż wygląda już coraz bardziej jak kobieta.


Babka z dziewczyną znikają w czeluściach domu, a na scenie pojawia się mężczyzna, który szybko okazuje się swatem przychodzącym z misją specjalną. Bogaty farmer, strasznie już leciwy, chce żony i Sive wyjątkowo się nadaje i bardzo mu się widzi. Za to zamążpójście rodzina dziewczyny dostanie 200 funtów, a swat 100. Majątek!
No i zaczyna się - festiwal obłudy, pazerności, ale też i trudnej, drastycznej prawdy, na co mogą sobie pozwolić ludzie biedni. A raczej czego absolutnie nie mogą mieć - marzeń i prawa wyboru.
Dziewczyna ma oczywiście ukochanego, który jest biedny, ale robotny.

Uwaga, dla moich znajomych z Dublina i innych miejscowości, gdzie zawita ta sztuka (między innymi Cork, Limerick), jeśli zamierzacie to obejrzeć, nie czytajcie dalej, będzie spoiler. 

Nie chodzi tu o fabułę, bo bardzo łatwo można sobie wyobrazić, że nie kończy się to dobrze, dziewczyna popełnia samobójstwo w przeddzień ślubu.
Głownie fascynujące jest pokazanie, jak dochodzi do całej sytuacji. Rozmowy ciotki i wuja, który na początku jest przeciwny. Kolejne odwiedziny swata i bogatego farmera. Błagania dziewczyny, żeby jej tego nie robili, tłumaczenie ciotki, jakie jest życie i dlaczego kobiety z ich pozycją muszą poddać się losowi. To wszystko przerywane wizytami wędrownych handlowców, którzy przynoszą wiadomości w formie śpiewanej w towarzystwie energicznych uderzeń w irlandzki bęben.

Z takimi sztukami jest jak z oglądaniem po raz setny kolejnej inscenizacji Moliera, Czechowa czy Gogola. Niby wiemy, co się stanie, co musi mieć miejsce, bo takie po prostu było życie i już, ale i tak z zapartym tchem śledzimy akcję z nadzieją, że a nuż widelec tym razem będzie inaczej, może oni jednak nie wezmą tych pieniędzy, może ten stary sam się wycofa, albo młody porwie dziewczynę i uda im się wziąć potajemnie ślub? W życiu takich zakończeń raczej nie bywa, więc i tu nie ma. Żadnego słodzenia i schlebiania publice, to nie komedia.

Bardzo dużo emocji, Irlandczycy są zdystansowani na zewnątrz, ale jak widać w czterech ścianach swojego domu w takich razach iskrzy.
Najbardziej podobała mi się żywiołowa reakcja publiczności. Chwilami zachowywali się jak dzieci. Kiedy swat przechwycił list do Sive z rąk jej wuja i otworzył kopertę, z wielu gardeł wyrwało się 'Oł noł'. Potem pokrzykiwali, kiedy mężczyźni walczyli o ten list, mruczeli z dezaprobatą, kiedy go czytali, wreszcie kiedy zdecydowali się go spalić, słychać było oburzenie. Byłam w euforii, w Polsce to się chyba nie zdarza, przynajmniej nigdy nie byłam tego światkiem. Przypomniały mi się spektakle w moim rodzimy teatrze, kiedy byłam jeszcze dzieckiem i wszyscy krzyczeliśmy, żeby zły czarodziej zostawił królewnę. Aż miałam łzy w oczach.



Spektakl często przerywano oklaskami, z emocji, z uznania dla wyjątkowej sceny. Aktorzy zamierali wtedy na chwilę, wyczekiwali końca, a wyglądało to jak stary obraz. Umieli skubani się ustawić.
Najpiękniej wypadła scena finałowa, kiedy młodzieniec przynosi Sive do domu i kładzie ją na wielkim stole. Mokra, martwa, z włosami spływającymi ku podłodze, ułożona tak, że wyglądała zjawiskowo i malowniczo. Niewinność ujarzmiona, a jednak wolna. Uciekła im. Potem jeszcze była zatrzymana w kadrze poza starej kobiety nad wnuczką, cierpienie, ale i pogodzenie się z tym, że życie po prostu takie jest, ciężkie, raczej przynoszące więcej trosk niż radości.
Przez prawie trzy godziny dużo krzyku, emocji, a na koniec przejmująca cisza i powoli zapadająca ciemność. W tej szarości długo nic.
Piękny wizualnie, przejmujący obrazek.

Bardzo udany wieczór. Tym bardziej, że poprzedzony radosnymi przygotowaniami makijażowo muzycznymi, wizytą w Boots, gdzie odwiedziłam wymarzone perfumy, malutkim, takim tycim zakupkiem :-) urodzinowo blogowym powiedzmy, no i kolacją z dziewczynami, gdzie rozmowom końca nie było (aż dziw, że cokolwiek zdołałyśmy zjeść).
Oby więcej takich chwil.

All photos are from Abbey Theatre Website 
http://www.abbeytheatre.ie/whats_on/media/abbey-theatre-on-tour-sive

sobota, 5 lipca 2014

Czerwona księżniczka

Bardzo byłam ciekawa tej książki. Pamiętacie może, jak mi ją pan we Wrzeniu świata z wyższych półek zwlekał? Wtedy jej nie kupiłam ze względu na rozmiary i ograniczenia bagażu podręcznego, ale jakiś czas potem udało mi się ją kupić do biblioteki i voila.
Warto było się tak uganiać za tą pozycją? Dlaczego się tak uparłam?
Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi - TAK.
Uparłam się, bo pamiętam z dawnych czasów legendę jaką była owiana Ariadna Gierek-Łapińska. Opowieści, jak to wzrok ludziom przywracała. O tym, że gdzieś tam na Śląsku jest kobieta, która cudów dokonuje w leczeniu wad wzroku i innych schorzeń oczu.
I o tym pośrednio jest ta książka.
Ale nie tylko.
Bo widzicie, słynna lekarka najpierw weszła na sam szczyt, zawodowy, towarzyski, w hierarchii społecznej, pod każdym względem, a potem się z niego spektakularnie stoczyła, na oczach całej Polski, wymachując bielizną, poszła na dno. Całkiem niezrozumiała dla mnie sytuacja, stąd to zainteresowanie książką.
Judyta Watoła i Dariusz Korotko też pewnie byli zafascynowani postacią pani profesor, skoro podjęli ten temat. Oddali głos wszystkim - i jej samej, współpracownikom, pacjentom, rodzinie. Nie ma tam plotek, nie ma magla, każda ze stron ma szansę się wypowiedzieć, a do czytelnika należy ocena. Podoba mi się to.
Tylko, czy można z perspektywy dzisiejszych czasów oceniać lekarkę, która zaczynała i największe triumfy zawodowe odnosiła w czasach głębokiej komuny? Oczywiście wszyscy uważają, ze wszystko zawdzięcza rodzinie i sławnemu, wpływowemu teściowi, ale przecież sami wiemy, że czasem to pomaga, a czasem wręcz przeciwnie, a jak to się wszystko rozsypało, to już na pewno nie było plusem dodatnim, jak mawiali w przemówieniach panowie w tamtych czasach. Poza tym zawiść ludzka jest tym większa im ktoś wyżej zaszedł, więc też nie jest łatwo.
Inna rzecz to charakter bohaterki, której daleko było do spolegliwej osóbki. I to ją pewnie tak wciągnęło na szczyt, ale jak mówię, na szczycie przeważnie jest zimno, wietrznie i pusto. Nie ma czego zazdrościć w wielu przypadkach.
Stąd pewnie i kłopoty z alkoholem, doły psychiczne.
Jest to niezwykle ciekawe studium człowieka niejednoznacznego, umykającego ocenie, trudnego do zaklasyfikowania.
Czyta się świetnie, do tego dużo zdjęć. Uderzające, jak podobna do Adama Gierka (jednocześnie do sławnego dziadka Edwarda też, bo Adam to skóra zdjęta z ojca) jest jego córka, właściwie wygląda jak Gierek w długich włosach. Silne geny.
Adam Gierek od czasu do czasu wypływa w polityce, niedawno chyba kandydował do parlamentu europejskiego. No, ale w tym kontekście nie jest on ważny, bo nie utrzymywał z żoną, ani córką, kontaktów po rozwodzie.
Życie Ariadny Gierek-Łapińskiej było pełne wzlotów i upadków, wspaniałe i czasem smutne, tak jak nas wszystkich, tyle, ze ona przy okazji była ważna dla tysięcy pacjentów. O tym nie można zapomnieć. Może współpracownicy mieli do niej jakieś żale, ale ona dużo wywalczyła dla kliniki, lubiła leczyć ludzi. A, że przy okazji była nietuzinkowa, lubiła dobrze się ubrać, dobrze pachnieć, była zawsze 'zrobiona', dla jednych było wyrazem zadbania, dla innych noszenia wysoko nosa (w tych szarych czasach szczególnie), dla jeszcze innych fanaberią. Na pewno była wielobarwna i to w tej książce widać.
Polecam.

Autorzy "Czerwonej księżniczki": Judyta Watoła (z lewej) i Dariusz Kortko z bohaterką swojej książki prof. Ariadną Gierek-Łapińską (w środku). - Powiedziała nam: Napisaliście prawdę, nie mam o nic pretensji - podkreśla Kortko. (fot. Bartłomiej Barczyk) - zdjęcie pochodzi ze strony Poranny.pl


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Myślałam - będzie lajtowo. Jakże się pomyliłam!

W niedzielę wieczorem, już po targowo-radiowych emocjach, przy sushi z Zielonki (kto by pomyślał jeszcze niedawno, że japońska kuchnia będzie na stole każdego, kto tego zechce), zeszło ze mnie całe napięcie ostatnich dni. Obie z Agą siedziałyśmy zwinięte trochę jak puste dętki, ona z powodu intensywnej pracy na targach, a ja z powodu intensywnego bywania na tychże, uwierzcie mi, też można się wykończyć.
Zakładałam, że w poniedziałek będzie luzik. Właściwie nic nie miałam w planach poza kilkoma spotkaniami (taki oksymoron sytuacyjny), ale nie miałam pojęcia, kto i kiedy, bo mi po prostu siadła zdolność organizacyjna. Miałam listę ludzi, z którymi chciałam się zobaczyć, ale zgrać to wszystko, nie tak łatwo. Jeden punkt programu był pewny - spotkanie we Wrzeniu Świata w związku z książką pt. 'Czterech' redaktora Grzegorza Chlasty. Aga z Czarnej Owcy nadała, że takowe się odbywa, w smartfona na listę wciągnęliśmy.
No, ale to dopiero o 19-tej. Kupa ciasa, jak mawiał ruski saper.

Rano z Agnieszką zjadłyśmy niespiesznie śniadanie. Kawa, rozmowa, ważne. Ale potem jednak musiałyśmy chybcikiem się zebrać, udawać, że się jest poza czasem, można tylko przez chwilę. Załadowałyśmy się do samochodu i w drogę do Warszawy. Nie wiem jak to wymyśliłam, nie potrafię tego teraz w czeluściach pamięci odgrzebać, że odwiedzę Tosię Kozłowską. Miałyśmy się spotkać w mieście, najlepiej w weekend, ale nie dałam rady, a w poniedziałek to była już operacja logistyczna, bo dzieci, bo szkoła, więc wpadło mi do łba, żeby pojechać do niej. Miałam nadzieję, że to na trasie do pracy Agnieszki. Wszystko wspaniale, z tym, że nie przyszło mi do głowy sprawdzić, która godzina. Najpierw miałyśmy jechać do Warszawy dopiero o 12, ale zmieniły nam się plany, o czym ja już zapomniałam.

I jak jakiś głupek niewychowany, dzwonię do Tosi i pytam, gdzież ona mieszka? Bo jadę :-)
Wytłumaczyła, okazało się, że to niedaleko punktu docelowego Agnieszki, taksówka zawiozła mnie za grosze na miejsce. Ufff. No, ale była 11. Zgroza mnie wzięła, ale już odwrotu nie było.
Antonina Kozłowska to jest absolutnie niezwykła osóbka, nasze rozmowy to była przyjemność w czystej postaci. Nasze spotkanie, jego jakość, to dowód na to, że ludzie nie mają racji, że znajomości fejsowe są gorsze lub wręcz nic nie warte. Myślę, że wszystko zależy od ludzi.
Oczywiście, jak tylko mogłam, podłączałam się komórką do sieci wifi i właśnie u Tosi połączyłam się z innymi osobami, które miałam na liście 'must see'. Nie miałam roamingu na internet, więc wiadomości odbierałam i nadawałam z doskoku, z centrów handlowych i kafejek na przykład. Wszystko wydawało się proste dopóki za oknem piękne słońce, ale kiedy wyszłam od niej, niebo zaciągnęło się chmurami. Wsiadłam do autobusu wiozącego mnie do centrum, im bliżej celu, tym ciemniej i większe chmury, aż gdy wysiadłam, weszłam wprost w rozszalałą burzę i ulewę. Wpadłam do banku, żeby przeczekać. Aż dziw, ze nie otworzyli do mnie ognia, myśląc, że to napad, bo moje wejście było z gatunku tych 'nagłych' delikatnie mówiąc. Z rozwianym włosem i wytrzeszczem oczu, założę się, bowiem strasznie boję się burzy, której na dodatek końca nie było widać.
Zadzwoniłam do Maniczytania czyli Magdy, że chyba nie uda nam się zobaczyć, bo ja się nigdzie nie mogę ruszyć. Dorota czekała na mnie pod Rotundą, ja pod Mariottem, co się wychylam, coraz gorzej leje. Byłam bez kurtki, bez parasola. Co robić? Jednakże Magda uzmysłowiła mi, że jak tylko uda mi się dopaść do podziemi, to tam znajdę przejście do tramwaju jadącego do Galerii Mokotów, ona tam dobije i wreszcie się zobaczymy.
I tak się stało, znalazłyśmy się z Dorotą, nawet nie musiałyśmy czekać na tramwaj, wyjście było trochę traumatyczne, bo wprost w ulewę, która w ogóle nie traciła na sile. Do Galerii wpadłam już jako miss mokrego podkoszulka.
Tam kolejne spotkanie z Magdą właścicielką bloga Maniaczytania. I znowu to samo, będę już nudna, mam szczęście do ludzi, do rozmów, do wymiany energii, dobrze, że się człowiek nie naładowuje prądem, bo w mokrej koszulinie to bym porażenia doznała. Taka sytuacja.
Tam też odebrałam wiadomość o możliwości jeszcze jednego spotkania, tym razem z pisarzem, z mojej listy pt. 'oszalałam, jak tylko przeczytałam' (wcale nie tak długiej, jeśli chodzi o Polaków). A mowa o autorze 'Mr.Pebble i Gruda' Mariuszu Ziomeckim (o książce piszę tu), który był tak łaskaw i się nad czytelniczką na skraju histerii pochylił.
Przeczytałam książkę już jakiś czas temu, a pamiętam, jakby wczoraj, co mi się wcale tak często nie zdarza.  Czytam dużo, ale tylko nieliczne historie zostają ze mną na całe życie. Jest coś takiego, przyznajcie, że człowiek czyta i kurczę czuje każde słowo, każde zdanie, wie, co pisarz chciał powiedzieć. Percepcja wchodzi na zupełnie inny poziom, już nie oko-mózg-emocje, tylko oko-emocje-emocje-emocje-ewentualnie mózg, jeśli się w tę sferę przedrze, czyli przerabiasz to w duszy, w sercu, w każdej komórce zanim się zorientujesz, co się dzieje w ogóle. I tak było z tą opowieścią. Niech Was 900 stron nie przeraża, mogłoby ich być więcej. Po skończeniu książki, mam tak szalenie rzadko, powiedziałam na głos, excuse my French - o ja pierdolę! I zapadłam się w sobie na tydzień. Z żalu, że to już koniec.
A jak już ktoś taką książkę napisze, to ma mój nie-obiektywizm i czytelniczą miłość na zawsze. Dlatego też chciałam spotkać autora, udało nam się umówić po spotkaniu we Wrzeniu.
Zasiedziałyśmy się w Galerii Mokotów, wypadłyśmy jak opętane, wyszukałyśmy taksówkę, korki jak cholera, bo ta ulewa zablokowała miasto. Agnieszka napisała, że chyba nie dojedzie, bo gdzieś utknęła, a ja nie przyjmowałam w ogóle do wiadomości, że mogłabym na to spotkanie nie dojechać na czas. Całą drogę taksówkarz nas bawił opowieściami o misjach wojskowych, w których brał udział, o żonie, dzieciach, braterstwie krwi, ani rannych, ani martwych się nie zostawia. No i wykrakał, bo skręcił w małą uliczkę, że niby szybciej i JEB - przywalił w nas inny samochód. I to z mojej strony, byłoby w moje drzwi, ale pan przytomnie uciekł w bok tak jakoś dziwnie i dzięki temu uderzenie poszło na błotnik zaraz za linią drzwi. Byłam w szoku, pocieszona lekko, że jeśli jestem ranna to on mnie nie zostawi, ale Kalina przytomniejsza, wypadła z samochodu, podała facetowi numer telefonu, jakby trzeba było świadczyć, kto w kogo wjechał (to nie była jego wina) i w te pędy puściła się  przed siebie, a my z Dorotą za nią. Dzięki temu dopadłyśmy do metra, potem tramwaju i resztę per pedes - spóźniłyśmy się tylko kilka minut. Przy czym, jak już tam wpadłyśmy,  wyglądałyśmy jak ofiary gwałtu zbiorowego. Nie powiem, wejście miałyśmy wyśmienite, aż jednej babce spadł z kolan laptop.
Odrobina przesadyzacji nie zaszkodzi :-)


Książkę Grzegorza Chlasty dostałam z Czarnej Owcy dla biblioteki przed samym wyjazdem. Niezwykle ciekawy temat. Z opisu - "opowiada o dziewiczych latach powstawania służb specjalnych w nowej, demokratycznej Polsce. Jednymi z ich współtwórców byli czterej bohaterowie książki - ś.p. Konstanty Miodowicz, Bartłomiej Sienkiewicz, Wojciech Brochwicz oraz Piotr Niemczyk. Grzegorz Chlasta w wywiadach z bohaterami książki stara się dociec na czym polegał z ich strony ten skok na głęboką wodę - wejście w paszczę dotychczasowego lwa i próba uporządkowania rzeczywistości znanej tylko z twarzy opresyjnych funkcjonariuszy SB. Dotychczasowi anarchiści, pacyfiści, działacze opozycji postanowili uczestniczyć - pod okiem wielkich mistrzów - w tworzeniu struktur niezbędnych w każdym demokratycznym państwie. Dlaczego podjęli taką decyzję? Lektura książki to nie tylko zbiór anegdot. To także obraz epoki, w której większość poruszała się po omacku, a jednocześnie chciała popełnić jak najmniej błędów. Bez poznania atmosfery i wyborów tamtych czasów trudno jest zrozumieć aktualną rzeczywistość".

Nie zdążyłam jej jeszcze przeczytać, chociaż bardzo jestem jej ciekawa. Pana Grzegorza 'znam' z poranków RDC, których czasami słucham szykując się do pracy. Tym bardziej mus było zobaczyć to spotkanie i dowiedzieć się, 'co autor miał na myśli', zanim zacznę lekturę. Cieszę się, że tam dotarłam, bo było niezwykle ciekawie, emocjonująco, najbardziej dzięki dyskusji. Nie wiem, dlaczego prowadzący skończył spotkanie w umówionym czasie, bo było jeszcze kilka osób, które chciały coś powiedzieć. Czy to mus? Czy tylko tyle może ono trwać, ile umówione z gospodarzem, w tym wypadku Wrzeniem Świata? Nie wiem, ale pozostawiło mnie to z niedosytem.
Siedziałam bokiem na okiennym parapecie z poduszkami, widziałam salę doskonale, również słuchaczy. Jeden z nich był ubrany w czarny garnitur i wyglądał trochę, może to sugestia tematem, na kogoś ze służb specjalnych. Kiedy jedna z babeczek wstała i powiedziała, że była wzruszona lekturą, bo miała wrażenie, że byliśmy w dobrych rękach i to ją niezwykle właśnie poruszyło, ten człowiek, wyglądał na twardziela, służby czy nie, miał łzy w oczach. To z kolei mnie niezwykle wzruszyło. Kto wie, może to właśnie było jedyne podziękowanie, przecież oni niczego na świeczniku nie robią i nie mają okazji do braw i fanfar, jedynie uścisk dłoni szefa. No i maślane spojrzenie jego sekretarki.

Potem to spotkanie z Mariuszem Ziomeckim, czyli powtórzę - mam szczęście do ludzi i oczywiście było niezwykle interesująco, niby nic nowego, bo ciągle piszę, że z kimś się widziałam, ale jestem zawsze wdzięczna za takie chwile w życiu, niczego nie biorę za pewnik, że mi się należy, bo to, że ktoś poświęca swój czas nieznajomemu, albo znajomemu ledwo, bo z sieci, jest zawsze dla mnie wzruszające. Nic więcej nie powiem.
Jak u Hitchcocka, zaczęło się wcale nie tak spokojnie, a potem już było coraz bardziej emocjonująco. Ciekawa byłam, kiedy mi z tych wrażeń odbierze rozum po prostu.

piątek, 6 czerwca 2014

Byłam tam, gdzie było to, o co chodzi.

Piszecie, że mieliście zadyszkę oczu czytając poprzedni wpis. Kochani, to jeszcze było spokojne targowanie. Niedziela i poniedziałek to była dopiero jazda.
Zacznę od tego, że wysiadł mi żołądek. A wszystko przez to, co miało się dopiero zadziać we wtorek, dlatego zjechałam do Warszawy, targi, chociaż chciałabym, żeby były głównym powodem przyjazdu, niestety były tylko fantastycznym dodatkiem. Taki bonus za cały ten stres, co mnie czekał.
W takich razach prawie zawsze mam objawy psychosomatyczne, różne, tym razem po prostu straszne bóle żołądka. Narastały od soboty, w niedzielę się nasiliły.
A piszę to wszystko, żeby wam uświadomić, jak targi i wszystkie spotkania były dla mnie wielką radością, gigantycznym kopem endorfin, skoro mimo wszystko, miałam naprawdę ubaw i pokonywałam tę niedogodność. Ale też nie sama, i tu pewnie mój anioł stróż zadziałał. Nie mógł mi pomóc w sposób namacalny, to mi zesłał Kazaszę, wspaniałą kobietę, którą poznałam w sieci za sprawą jej bloga o Kazachstanie. Przyszła na targi w niedzielę podpisać książkę, dosięgła mnie wiadomością na FB i udało nam się umówić. Zastała mnie na płycie głównej, siedzącą przy kubku herbaty, i tu mała dygresja - czy te kawy i herbaty na targach musiały być takie wstrętne? Woda to, czy gatunek produktu podstawowego, nie wiem. No więc siedzę nad tą udającą herbatę cieczą i mnie aż telepie, bo mi ten żołądek dokucza. Upał też, bo nie zwyczajna jestem, a w Warszawie w tym czasie średnio 30 stopni. Na zewnątrz gorąco, ja z dreszczami, musiałam włączyć cały zespół motywacyjno-optymistyczny, jakim dysponowałam, zeby się nie rozpłakać. Do tego słabo mi było.
Na to wszystko przychodzi Dorota i mi po kilku minutach rozmowy serwuje listek leku na moje dolegliwości. No powiedzcie sami, ile osób nosi w torebce tabletki akurat na to?
Anioł nie kobieta.
Do tego piękna, interesująca, wspaniała rozmówczyni. Oj, ja to mam szczęście do ludzi.
Niestety musiała uciekać, nie nagadałam się, będę odczuwać niedosyt już zawsze.
I tak mi się pięknie-nie pięknie zaczął ten dzień, który okazał się jednak bardzo, ale to bardzo udany.
W niedzielę nie byłam na targach za długo, a wszystko przez to, że wybierałyśmy się na spotkanie z cyklu Bagaże kultury do Teatru Żydowskiego. Zaczynało się to o 15, więc odpowiednio wcześniej trzeba było się przemieścić. Zdążyłam tylko pomachać z daleka kilku osobom, odwiedzić Agnieszkę na stoisku Europress Polska, gdzie niezmiennie byłam zadziwiona ilością tytułów prasy zagranicznej (w językach obcych), a najbardziej tym, że można kupić magazyn kulinarny Jamiego Oliviera na bieżąco, pojedyncze numery, a u nas tylko prenumerata. No, ale ja to wszystko mam u siebie pod ręką na co dzień, najważniejsze były znowu rozmowy, spotkania i świetne dziewczyny, które z 'moją' Agnieszką w te targi pracowały. Nigdy mi nie dosyć fajnych ludzi wokół.

Zajrzałyśmy to tu, to tam i pognałyśmy z Kaliną na plac Grzybowski. Nigdy nie zapomnę tej drogi, bo dojechałyśmy tramwajem do Nowego Światu, a potem cięłyśmy przez Świętokrzyską w remoncie, stąd kluczyłyśmy między blaszanymi płotami, musiałyśmy się cofać, bo nie raz wylądowałyśmy w 'ślepej uliczce' tego labiryntu. Upał-nagrzana blacha-żołądek-słabość ciała to była straszna mieszanka. Kiedy już dotarłyśmy do teatru, czułam się jakby to był jakiś cud świata klimatyzowany. No i mogłam wreszcie usiąść.
Ale wcześniej zachwyciłam się piękną kamienicą vis a vis teatru. Czy na zdjęciu widać, że tam są portrety na budynku?


Powiększyłam zdjęcie kosztem jakości, żebyście dojrzeli.

Spotkanie bardzo ciekawe, bezczelnie zapożyczę zdjęcie od Kaliny z jej bloga, bo nie mam takiego fajnego


Tyrmand to dla mnie niezwykle ciekawa postać. Wiele się o nim ostatnio mówi i pisze, ale tym razem było trochę inaczej, gdyż obecna na scenie była Barbara Hoff, sama w sobie ciekawa postać, a tu na dodatek żona Tyrmanda i o tej części swojego życiorysu, o nim właśnie, mówiła niezwykle ciekawie. Próbowała obalić niektóre mity z nim związane, trochę krytykowała Urbanka za jego książkę o Tyrmandzie, nie czytałam jeszcze, więc nie wiem, czy to po prostu żałość na to, że on dotknął czegoś kontrowersyjnego, co przez bliskich jest postrzegane inaczej, czy faktycznie Urbanek się tam nie popisał. Muszę to skonfrontować.
Polecam wam ten cykl spotkań, było ich już 10, a w nowym sezonie będą następne. Prowadzi je zawsze pieczołowicie przygotowany Remigiusz Grzela.
Nie miałam czasu podyskutować o tym spotkaniu z Kaliną i jej mamą, która się z nami wybrała, bo już musiałam biec do Polskiego Radia RDC na spotkanie z Teresą Drozdą w audycji Strefa Kultury, którą prowadzi w każdą sobotę i niedzielę.
Bałam się, że nie przedrę się na czas przez miasto, bo w okolicach 18, tak jak moje wejście na antenę, miał się skończyć mecz na stadionie Legii. Spodziewano się zablokowanych ulic, tłumu kibiców, wolałam nie ryzykować niedotarcia do studia.
Podawałam link do podcastu, czyli nagrania tej audycji, które jest do odsłuchania na stronie internetowej, na Facebooku, ale podam i tu, bo wiem, że mam czytelniczki bloga, które nie zaglądają w ogóle na portale społecznościowe.
http://www.rdc.pl/publikacja/strefa-kultury-hrabal-wolek-teatr-w-barach-mlecznych-i-ciekawe-lektury/
z list trzeba wybrać suwaczek drugi od dołu.
Zaproszenie do tej audycji to dla mnie wielka radość, bo bardzo sobie ją cenię i słucham co tydzień, jeśli to tylko możliwe. A jak nie na żywo, to zawsze odsłuchuję nagranych rozmów.
Z powodu wcześniejszego przybycia miałam czas odetchnąć, posiedzieć z kawą w pięknistym, słonecznym w kolorach, pokoju do tego przeznaczonym


Sama audycja - co tu dużo mówić, siebie oceniać jest trudno, ale rozmowa z Teresą to zawsze sama przyjemność, kiedy rozmówca nie pozostaje obojętny, nie jest rozkojarzony, kiedy rezonuje podczas wymiany zdań, to wszystko idzie gładko. Miłe doświadczenie, świetna atmosfera.
No i siedziałam w tym samym fotelu, co Jan Wołek. Może metodą kropelkową, dotykową, siedzeniową czy jakkolwiek, przyswoiłam trochę jego wrażliwości i mądrości :-)

Z Myśliwieckiej (Papryczko! tam jest stoisko Trójkowe w korytarzu, cóż za gadżety) odebrała mnie Agnieszka, wracała z targów i mnie zgarnęła, żeby zabrać mnie do siebie, do Wołomina. A tam znowu rozmowy, pyszne sushi (pierwszy raz jadłam je nie z surową rybą, a w tempurze).  Jednym zdaniem to, co pamięta się całe życie, takie spotkania są bezcenne.
A w poniedziałek to się dopiero działo :-)

poniedziałek, 2 czerwca 2014

I co dalej? I co dalej?

 To już norma, że kiedy jestem w Warszawie i latamy z dziewczynami jak opętane po mieście, wracamy  z Dorotą do jej domu późno, rodzina dawno w pieleszach, a my zaczynamy się tłuc po ścianach, a bo herbatka, a jeszcze włączę laptopa, zobaczę oferty na publio, a co jutro na targach będziemy zaliczać itd. Niby ciemna noc, a dla nas dopiero początek. W piątek poszłyśmy spać chyba o 3. Taka sytuacja.
Do soboty na targach trzeba się było przygotować. Najbardziej naładowany atrakcjami dzień. Sama nie wiedziałam, czy nastawić się na zaliczanie kolejnych spotkań z pisarzami, czy na luzie się przechadzać, czy polować na znajomych, czy sobie w łeb strzelić, bo klęska urodzaju zaczęła mnie przerastać.
Leciałam z nóg, ale jeszcze nochala wsadziłam w gazetkę targową i próbowałam bez okularów dojść, kto gdzie i o której. Nie zawsze czytam ubrana w szkła, ale ta gazetka jest wydrukowana (pewnie ze względu na masę tej informacji) tak małą czcionką, że potrzebne mi nie tylko okulary, ale dodatkowo jakieś szkło powiększające by się przydało, takie kupowane przez starszych ludzi do czytania etykiet na lekarstwach.
Chociaż nie powiem, upojenie piwem smakowym nieznacznie pomogło, w tym zakresie, że mi było wszystko jedno i jak tylko załapałam dwie pierwsze litery, zakładałam, że to PAwlikowska Beata na przykład. Nie dochodząc czy to nie przypadkiem PAwlak Romek. Po długości nazwiska koncypowałam.
Oczywiście pierwsze minuty na targach w sobotę zweryfikowały moje chcenia i niechcenia. Wiedziałam, że mam do zaliczenia trzy zdarzenia - spotkanie z Mariuszem Szczygłem, który podpisywał książki na stoisku Czarnego, zakupienie i podpisanie u autora najnowszej powieści Piekary dla mojej córki, a potem po 16 spotkanie z Markiem Dannerem prowadzone przez Remigiusza Grzelę. Reszta czasu była zaklasyfikowana - zobaczymy, co się da, co się zdarzy.
Na takich imprezach trzeba zachować zimną krew. To się po prostu w pale nie mieści, ile tam się dzieje i od razu trzeba się pogodzić z faktem, że nie zaliczy się wszystkiego. Priorytety trzeba określić, a reszta jak Bóg da.
I tak też się stało. Od wejścia pognałam kurcgalopkiem do Mariusza Szczygła. Ustawiłam się w kolejce zrozpaczona, że taka długa, bałam się, że nie zdążę do Piekary po podpis na książce dla Miśki, a to było równie ważne. Dorota mnie postanowiła wesprzeć, chociaż sama miała listę długą jak spektakle Lupy. Ustawiła się pod stoiskiem Olesiejuka, które gościło pisarzy z Fabryki Słów. Okazało się jednak, że pan Piekara był chory i wylądował w szpitalu. Żal. Oczywiście życzymy mu zdrowia, ale nie mogłam się oprzeć natrętnemu poczuciu ściemy, bo raptem kilka godzin wcześniej ukazała się na FB informacja, że Charlotte Link nie przyjedzie na targi, bo jest w szpitalu. A wcześniej inna pisarka, tym razem polska, też ciężko chora odwołała. Rozumiem, że to się mogło zbiec w czasie, ale jak się dostaje takie informacje jedną po drugiej to kojarzy się z tłumaczeniami związanymi z absencją na klasówce z matematyki (umarł mi dziadek - to ile Ty masz tych dziadków Jasiu?)

Tyle dobrego, że mogłam sobie spokojnie do tego Szczygła w kolejce czekać.


Gdybym miała pisać, za co cenię tego człowieka, musiałabym tu strzelić esej na kilka tysięcy słów, powiem więc tylko tyle - każdy z jego fanów, który podszedł do jego stolika, usiadł do podpisania książki, dostał od niego w tym momencie, w tej minucie czy trzech, maksimum uwagi. Już wiem, zawsze wiedziałam, ale to kolejny dowód, dlaczego ludzie mu ufają i pewnie dają się wciągnąć w rozmowę, zwierzenia, może nawet sami się z tym pchają, bo jak tylko się człowiek znajdzie w polu rażenia Szczygła, natychmiast ma ochotę rozebrać się do rosołu emocjonalnie. Wszystko mu powiedzieć. W sumie to przerażające.
Nie jestem osobą, która umie dojrzeć aurę u innych. Ale gdybym widziała, założę się, że u Mariusza Sczygła byłaby ona w kolorach najlepszych i najpiękniejszych - jakaś złoto-niebiesko-brzoskwiniowa. I jak się człowiek znajduje w jej zasięgu, to wszystko takie się właśnie staje - ciepłe, słoneczne, niebieskie jak letni dzień i aksamitne jak skórka greckiej brzoskwini. Taki jest Mariusz Szczygieł.
Na dodatek mądry i utalentowany.
Monopolista.
Dostałam i ja swoje kilka minut z czasu Pana Mariusza, piękny autograf do kajeciku (specjalny na ten cel przeznaczony Moleskine z kremowymi stronicami), ciepła rozmowa, szkoda, że tak krótko.
Po odejściu od stolika, zygzakami odeszłam w siną dal, całkiem nie wiedząc, co dalej. Już mi przestało na czymkolwiek zależeć. Poważnie.
I dobrze, bo wokół było pandemonium, najazd Hunów na stoiska, nie można było przejść alejką. Z jednej strony świetnie, bo to oznacza, że ludzie czytają, twórców kochają i w ogóle jest świetnie, tylko statystyki kłamią.
No i niech, w ten weekend zajmować się mizerią czytelnictwa i kłopotami wydawnictw niepodobna, w każdy inny dzień, tydzień roku tak, ale nie pod koniec maja.

Dalej na stoisku Zwierciadła znalazłam Ałbenę Grabowską-Grzyb, nie dość, że piękną, to jeszcze utalentowaną pisarkę, która promowała swoją nową powieść Lot nisko nad ziemią. Zachwyciła mnie jej powieść Coraz mniej olśnień (udany tytuł na dodatek) i mam nadzieję na równie udaną lekturę, tym bardziej, że dostałam tę książkę od autorki, niezwykle cenię sobie takie gesty.
A wraz z nią spotkałam tam inną, równie piękną i mądrą pisarkę Agnieszkę Walczak - Chojecką.
Od razu pożałowałam, że nie mam dwuczłonowego nazwiska, jak widać to pomaga pisać :-)


Miło mi było je zobaczyć, uściskać, porozmawiać chwilę. Ałbena była zajęta, ale przekazała mnie w ręce Pani Anny, specjalisty od sprzedaży w Grupie Zwierciadło.
Nawet nie wie, jaką mi przysługę uczyniła. Niezwykle cenię sobie rozmowę z mądrymi ludźmi, którzy słuchają, rezonują, podejmują ciekawą dyskusję, rozumieją w pół słowa i ja ich łapię w lot. Nic nie zgrzyta, nic nie uwiera jak drzazga pod paznokciem, nie ma zniecierpliwienia, nie ma granatów zaczepnych. Swoboda i czysta przyjemność z rozmowy.
I dużo wody, bo tam był niestety upał.
Nie zdziwicie się pewnie, kiedy powiem, że przesiedziałam i przegadałam tam dwie godziny, w ogóle nie czując upływu czasu i już trzeba było iść na spotkanie z Markiem Dannerem. Miałam też nadzieję na kilka minut rozmowy z Remigiuszem Grzelą.

Spotkanie było niezwykle ciekawe, nie znałam książki o masakrze w El Mazote w Salwadorze, ale słyszałam o niej i miałam nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej, zanim po nią sięgnę.
Jak się potem okaże, takich spotkań zanim coś przeczytam, będzie więcej.
Autor okazał się niezwykle ciekawym opowiadaczem, to wcale nie jest takie oczywiste. Wprawdzie mówił po angielsku, ale miał fantastycznego tłumacza, który konsekutywnie przekazał wszystko to, co Mark Danner chciał, niezwykle dokładnie, nawet w tym samym stylu. Żałuję, że nie znam nazwiska, bo bym tu imiennie pochwaliła.
Dla mnie to było trochę trudne do przejścia, bo świetnie znam angielski i musiałam wszystkiego słuchać dwukrotnie, ale po jakimś czasie się rozluźniłam i w czasie, kiedy była wersja polska, miałam czas na rozglądanie się po sali.
Dwa rzędy przede mną siedziała kobieta, która mnie fascynowała swoim zachowaniem. Jakoś takie dziwne pozy przyjmowała. Raz myślałam, że zasnęła, raz, że umarła, a ona na koniec powstała i wypięła się na mnie prawie gołym tyłkiem, jedynie ubranym w niebieskie stringi. Nie wiem, jak ona to uczyniła, że jej się spódnica do pasa przylepiła.
Tak mnie to zaskoczyło, bo tu rozmowa o torturach, masakrze, o tym, jak kobieta widziała śmierć swoich dzieci, czyli mrozi krew w żyłach, a nagle prawie goła dupa. Aż wyrwało mi się bluźniercze w tej sytuacji  - o Boże! Magda z Kącika z książkami też to zauważyła i zaczęła się obok mnie śmiać. I odbyło się to na zasadzie - nie patrz na Magdę, uspokój się, nie patrz na Magdę. A ona - nie patrz na Kaśkę, uspokój się, nie patrz na Kaśkę. Bo wyobraźcie to sobie, Mark Danner mówi o takich poważnych sprawach, a my, chyba na zasadzie odreagowania, dostajemy głupawki nie do opanowania na widok czyjegoś tyłka.
W rzędzie przede mną, lekko na lewo siedziała kobieta, która próbowała odwalić show pod tytułem - jestem człowiekiem walczącym i wywalę kawę na ławę. Miała w sobie coś z szaleńca, dopuszczono ją do głosu, ale szybko się zorientowali, że zacznie łapać figury i Remigiusz Grzela zgrabnie sobie z nią poradził. I elegancko, co nie było łatwe w tej sytuacji.
Niestety nie udało mi się porozmawiać z autorem Złodziei koni, trudno. Nie można mieć wszystkiego.

Po tym spotkaniu pognałyśmy na Grochów do Kici Koci na spotkanie blogerów. A tam znowu to samo, czyli osiemset piw smakowych z niezależnych browarów. Dobrze, że ja nie mieszkam w kraju, bo bym musiała na gruponie kupić pakiet na spotkania AA.
Poznałam fajnych ludzi, niektórych pierwszy raz, blogów nie znałam, a niektórzy to byli moi blogowi idole - Kasia Sawicka z Mojej Pasieki i Ela z Kombajnu Zakurzonej. Wzruszyłam się bardzo.
Jak to na takich spędach, trudno było ze wszystkimi pogadać. Tym bardziej, że one szybko poszły i tyle ich widział.  Potem doszły dwie super laski, blogerki Iw-od nowa i Inwentaryzacja krotochwili. Więc otarłam łzy. Oczywiście byli też inni ważni dla nas, w tej grupie książkowej, wspomniana Magda i Agnieszka z Książkowo, Iza z Czytadełka. A także pisarki, ale chyba już wymieniać nie będę, bo się na tym na pewno wyłożę. Wiem, że wielu pominęłam, wybaczcie.
Siedzieliśmy w ogrodzie i dobrze Jolanta Kwiatkowska zauważyła, że to całkiem jak na działce u znajomych.



No i znowu powrót do domu Doroty, znowu ten sam rytuał, herbata, coś do jedzenia, plany na drugi dzień, prawie świt nas zastał. A w niedzielę to dopiero się działo.

sobota, 31 maja 2014

Potargowe stoses of shame

Obiecywałam sobie, że nie zaszaleję, nawet głównego bagażu nie kupiłam, wszystko po to, żeby chronić konto, mój kręgosłup przy targaniu walizy, no i honor czytelnika, który jednak więcej kupuje niż przerabia. A jak już czytam, to ciągle coś 'zawodowo'.
Wkleję trochę zdjęć, będę się chwalić, ale notki to wiecie, nie obiecuję szybko, bo moje wybory krętymi ścieżkami chodzą, a do tego czuję, że teraz co innego mnie bardziej zajmie niż czytanie. No i festiwalowe lektury cały czas są priorytetem.

Te książki nie zmieściły się w walizce i będę dosłane pocztą


Lot nisko nad ziemią Ałbeny Grabowskiej Grzyb od niej samej, niezwykle cenię sobie takie gesty i na pewno przeczytam z ciekawością, tym bardziej, że Ałbenę cenię jako pisarkę, zdecydowanie nie zaliczam jej do nurtu popularnego, chociaż może się też wpisać i ten gatunek.

Chwalipięta - rozmowy córki Anny z ojcem Jane Sztaudyngerem, panowie ze stoiska Wydawnictwa Literackiego ściągnęli to dla mnie, bo na stoisku nie było. Wspaniała obsługa, jak zwykle panowie i jedna pani (więcej nie widziałam), stanęli na wysokości zadania (czyli śmiali się z moich dowcipów).

Andrzej Mikołaj Grabowscy podarunek od Pani Anny z Grupy wydawniczej Zwierciadło. Pięknie wydana, ciekawa, bo już podczytałam, o braciach, których uwielbiam, każdego za coś innego.

Rozmowy z Martinem Scorsese - podarunek od Izusr z Czytadełka, czyli Izy, która pamiętała, że mi obiecała, a ja już zapomniałam, więc radość i niespodzianka duża. Iza!!! zapomniałam Ci piwo postawić. Dostałam od niej równiez Pożegnania Dygata, gdzieś tam na innym zdjęciu będą.

Dariusz Michalski - Starszy Pan A. opowieść o Jerzym Wasowskim. Tak się cieszę, że był dodruk i udało mi się to kupić. W ogóle stoisko wydawnictwa Iskry to było jedno z moich największych 'wodopojów'

Ja, kabareciarz. Marian Hemar. Od Lwowa do Londynu - Anny Mieszkowskiej. Zakup Allegrowy z wydawnictwa Muza, że okładka z wystawy. Ale dobry egzemplarz, więc się cieszę, bo nie była droga. A jak pięknie wydana!

Poniżej zdobycze Allegrowe, zbierane u znajomych w Polsce (bo tam przesyłki szły) przez ponad pół roku. Mąż odebrał i heroicznie przewiózł.


Drugie życie i Czas i miejsce Jurija Trifonowa
Miałam dar zachwytu Irena Szymańska, wspomnienia wydawcy
Wszystko przez wspomnienia STS-owe Jarosława Abramowa Newerlego - musiałam kupić wspomnienia Andrzeja Drawicza i Anny Prucnal też.
A po lewej zdjęcie stareńkiego wydania Herkulesów Stawińskiego, książki bardzo nie ten tego, słabej i komunistycznej, ale nie mogłam się oprzeć, bo takie rodzynki mnie rajcują.
Dalej książka o Barei Król krzywego zwierciadła i Życie w Przekroju Kominka, a na samym dole tomiszcze Czyżewskiego o Hłasce. Omnomnom.
Na niektóre polowałam wytrwale miesiącami, na wspomnienia pani Ireny latami.
Po prawe kilka pozycji Fleszarowej Muskat, moje guilty pleasure. Starotki w nowym wydaniu, a jedna naprawdę stara. Dorota mi odebrała z Allegro, a te trzy małe kupiła w Matrasie w jakiejś wyprzedaży po 5 za sztukę.

Marek Nowakowski niedawno zmarł. Był ulubionym pisarzem mojej mamy, pamiętam jego zbiory opowiadań u niej na stoliku. Nie mam tamtych książek, kupiłam tę, w czasie, kiedy jego zabrakło, u mnie go przybyło. Będę czytać. Wydawnictwo Iskry wydało kilka jego książek, w tym zapiski wspomnieniowe. Mam je w formie ebooka, tej ostatniej jeszcze nie, ale jedną chociaż chciałam mieć papierową.


Od dołu, Pokolenia od autorki dostałam, przekazana przez redaktorkę Teresę Drozdę z Polskiego Radia RDC. Tak coś czuję, że powieść Katarzyny Drogiej będzie mi droga.
Ludzie Philippe Labro kupione na stoisku Sonia Draga, bardzo mi się podoba opis na okładce, jakże mogłam ją przegapić wcześniej?
Czerwone niebo nad Wołyniem i Maria, dwa tomy opowieści Barbary Iskry Kozińskiej. Trudne karty historii w tle, to lubię.
Pożegnania Dygata od Izy
Listy Raszewskiego do Musierowicz
Starotka Jabłko granatu Auderskiej w wymianki LC, na którą pognała moja koleżanka, a ja skorzystałam.

Od Czarnej Owcy wydębiłam (no dobra, znowu tak błagać nie musiałam, bo Agnieszka ma miękkie serce) wspaniałą książkę, którą już podczytałam i której szukałam wszędzie, tylko nie na stoisku tego wydawnictwa, bo mi się kojarzyło głównie z kryminałami.
Bardzo polecana przez Filipa Bajona w Drugim śniadaniu mistrzów, poczytałam o niej dodatkowo i faktycznie warta uwagi.




Na deser moje największe miłości czytelnicze plus Michaśka, który/a musi sobie jeszcze na to zasłużyć. Ale lubię go bardzo, jeno nie kocham tak jak Pilcha, Karpowicza i Kisielewskiego. Jest jeszcze trzech panów, do których na kolanach, jak do Częstochowy, ale jeden nic ostatnio nie napisał, jeden w ogóle ze mną nie chciał gadać (ale jego książki i tak mi się podobają), a trzeci jest obecny w późniejszych relacjach.
Sońkę i Zbrodniarza i dziewczynę dostałam od Tosi Kozłowskiej, trafiła w dychę :-) Sońki sobie odmówiłam z bólem serca, bo bagaż. A tak, przed faktem dokonanym i musiała już jakoś przejechać.

I to by było na tyle. Ktoś w ogóle tu dotarł? Jeśli tak pokażę jeszcze wspaniały podarunek od redakcji Książek, nie wiem, ile osób dostało coś takiego, ale ja czuję się wyróżniona bardzo, ukochana wręcz. Nie wiem, czy pomysłodawca, wykonawca czy grupa, w ogóle sobie zdają sprawę, jakie to dla nas było miłe.


O targach napiszę w kolejnym wpisie, ten i tak już jest za długi.

sobota, 17 maja 2014

Magnolia - niby drzewo jak to drzewo, a jednak nie. Festiwalowe czytanie.

Będę szczera jak pole - zobaczyłam opis, że ucieczka, że w głuszę, że pensjonat, tyle, że facet, a nie babka i mnie zemdliło?
Znowu?
Ileż można domków, hoteli, ucieczek, tajemnic, jeszcze kufer z listami znajdzie i w ogóle się pochoruję.
Skąd u nas taka mała fantazja, że jak jedna się rozwodzi i ucieka, to zaraz cały tabun za nią? Już innych tematów nie ma?
Jakoś nie zaobserwowałam tego na Zachodzie, żeby wszyscy o tym samym pisali.
Tak sobie utyskiwałam pod nosem.
No, ale panie u mnie w bibliotece zachwycone autorką, wszystkie jej książki mamy i są rozchwytywane. Kupuję, bo mają wzięcie, ale nigdy żadnej tej autorki nie czytałam.
Dzięki festiwalowemu zadaniu, okazało się, że książka może i opis ma taki, jak inne, ale jednak udało się autorce przedstawić temat w sposób nietuzinkowy.
I to nawet nie chodzi o to, że jakoś tak specjalnie inaczej, ale po jej przeczytaniu, wrażenie cuzamen do kupy jest takie, że warto było, ba, ten świat mi pasuje, chciałabym tam wrócić, dlatego zasadzam się na drugą część, która wychodzi na dniach.

W pierwszym tomie Magnolii historia opowiada o facecie, któremu się świat wali, nie dość, że zdrowie mu szwankuje, co go dyskwalifikuje z zawodu pilota,  to i żona odchodzi i do tego chyba ma rację. Nic nie jest tak, jak powinno. Tu dla mnie trochę nierealne, ale może faktycznie ludzie tak robią, że koleś sprzedaje wszystko i jedzie przed siebie, wybierając drogę losowo. A jak już trafia w Bieszczady na pewną stację, okazuje się, że jest do kupienia pensjonat Magnolia.
I tu już miałam gorzko w gardle, myślałam, nie dam rady.
Ale w tym momencie dopiero się zaczęło dziać, i do dobrze dziać. W sensie ciekawie i już się oderwać nie mogłam.
W Magnolii bowiem spotkałam świetne babki, Czesię, zarządzającą kucharkę uwielbiającą szybką jazdę jeepem, Małgorzatę, która przychodzi na kawę dwa razy dziennie i czyta gazety przeterminowane o tydzień lub dwa (całkiem tak ja jak i jak ja podnieca się starymi aferami :-)
Dojeżdża do nich Doris, bardzo barwna postać, rowerem przybywają jeszcze dwie postacie - nastoletnia maniaczka książek i młoda żona starszego, na dodatek sparaliżowanego męża, bywa też pewien mecenas i absztyfikant Doris. Ale to nie wszystko, bo i o wsi i jej mieszkańcach co nie co się dowiadujemy.
Nie będę więcej streszczać, bo sama tego nie lubię u innych, nie po to są te zapiski, żebym Wam tu zdradzała koleje losu bohaterów.
Nic nowego, ktoś powie o treści, ale tu się nie zgodzę, albowiem Grażyna Jeromin-Gałuszka okazała się utalentowaną konstruktorką i postaci, i fabuły. Zaskoczyła mnie pozytywnie,  wciągnęła mnie w stworzony przez siebie swiat do tego stopnia, że traktuję to jakbym tam była na wakacjach i cieszę się, że jestem umówiona na kolejny pobyt w lecie.
Nawet nie potrafię powiedzieć, co mi się tam konkretnie podobało.
I to jest dla mnie wyznacznik dobrej książki, bo jak dobra kiecka, ma zachwycać i świetnie leżeć, nie trzeba nam wiedzieć, którędy wiodą szwy.
Drugi tom przeczytam na pewno. Poprzednie książki tej autorki sukcesywnie też, podoba mi się jej styl i jeśli tylko będę miała ochotę na ten rodzaj literatury, najpierw sprawdzę co też nowego wydała właśnie Grażyna Jeromin-Gałuszka.

poniedziałek, 5 maja 2014

Przekleństwo ostatniego tomu

Nie jestem dobra w czytaniu wielotomowych serii. Na pewno nie umiem ich czytać jednym ciągiem. No, ale są takie, które lepiej by było zaliczyć à la longue, szczególnie sagi rodzinne, bo człowiek jednak zapomina co i jak, kto z kim i dlaczego jeden z drugim nie rozmawia.
Cukiernia pod Amorem Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk bardzo mi się podobała, w swoim gatunku świetna. Nie podobna było ominąć spin off tej sagi, przeczytałam już tom pierwszy Podróży do miasta świateł, pora była na tom drugi


A że lato raczej sprzyja przebywaniu na zewnątrz, ostatnio też dużo przemieszczam się samochodem, egzemplarz papierowy jest rozchwytywany w bibliotece (właściwie na półce nie stoi), postanowiłam zaopatrzyć się w audiobook.
Pewnie już zauważyliście, że uwielbiam czytać uszami. Zawsze mam jedną książkę na tapecie do pochłonięcia właśnie tak. 
Obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek trafi mi się książka audio czytana przez panią Annę Dereszowską, albo zrezygnuję, albo zaopatrzę się w Persen forte. 
Niestety czyta ona z nieznośną dla mnie manierą, staromodną emfazą, jęczy, głos modeluje jak gwiazda kina przedwojennego, dla mnie jest to nie do zniesienia. Przeszkadza bardzo. Już miałam to przy Carycy i tomie pierwszym Róży z Wolskich, teraz tylko się upewniłam, że nam z panią Anną nie po drodze w tej kwestii. 
Miałam momenty, że prosiłam - Boże, niech ona trochę popuści, bo ciekawa jestem co dalej, ale chyba to w diabły wyłączę. Paradoksalnie najlepiej się słuchało, kiedy pani Dereszowska była podziębiona i miała lekko przytkany nos, nie mogła tak szarżować i wtedy to było znośnie. 

Jeśli idzie o samą powieść, pani Gutowska Adamczyk przyzwyczaiła nas do tego, że jest po prostu dobra. Nikt się nie zawiedzie. Poznajemy dalsze losy Rose czy Róży, co się działo po śmierci jej ukochanego, nie chcę zdradzać, bo streszczenie odebrałoby Wam całą przyjemność śledzenia jej losów. 
Nadal są dwa plany czasowe, czyli Francja przełomu XIX i XX wieku, oraz Polska i Francja współcześnie. Po zakończeniu tej dwutomowej opowieści dochodzę do wniosku, że ten drugi plan i historia Niny, nie miała żadnego znaczenia, nie była tak ciekawa jak się na początku spodziewałam i w sumie mogłoby jej nie być. Natomiast część z przeszłości bardzo mi się podobała i najchętniej wracałam właśnie do niej. Jak to u tej pisarki dużo ciekawych i poznawczych szczególików i faktów dotyczących obyczajów, samej Francji, strojów i tym podobnych rzeczy, czyli współpraca z Martą Orzeszyną, z którą autorka konsultowała te sprawy, przyniosła fantastyczny efekt. 
Trochę mnie męczyły drobiazgowo opisywane nazwy ulic, gdzie co się znajduje i którędy tam dojść. Nie znam języka i nawarstwienie tego w tekście powodowało, że albo się gubiłam, albo niecierpliwiłam, nigdy nie byłam zwolenniczką powieści 'kartograficznych', nie miałam ambicji podążać śladami bohaterki, kiedy w Paryżu, może to stąd. Pewnie są tacy, którzy to niezwykle cenią w powieściach.
A może problem tkwi w tym, że z ostatnim tomem u mnie jest tak, że wiem, że to się coś kończy (wreszcie, bo jak pisałam nie lubię jednak historii wychodzących poza 3 tomy maks), więc pojawia się u mnie niecierpliwość, byle do końca, byle się dowiedzieć. A to znowu szkodzi czytaniu uważnemu.

Podsumowując cieszę się, że przeczytałam, że znam koniec tej dawnej historii. Czekam na kolejną powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, bo jest to jedna z tych autorek, których czytam wszystko, co napiszą. Jeśli się nawet czegoś tam czepiłam, to i tak po prostu wiadomo, że to solidnie napisana powieść i nikogo nie pozostawi z niedosytem. 

niedziela, 20 kwietnia 2014

Bezcenny mógłby być jednak bardziej wartościowy.

Miłoszewskiego lubię za jego Szackiego. Bez kwękania sięgnęłam po powieść spoza tej serii, przecież wiadomo, że pisarz nie będzie cały czas tańczył, jak mu czytelnicy grają. Nawet jeśli chcielibyśmy czytać w kółko o prokuratorze, interesuje nas przecież równie bardzo warsztat i fakt, że Miłoszewski sprawnym pisarzem jest.
'Bezcenny' to potwierdza.
Chociaż ja jednak zostanę przy Szackim, jeśli idzie o preferencje.
Nie jestem fanką, ani tym bardziej znawczynią malarstwa. Z obrazami u mnie jest tak - patrzę i albo się zachwycam, albo wzruszam, są emocje, albo nie. Nie mam potrzeby dochodzić, skąd to i dlaczego. Wiem coś tam, niezbędne minimum, żeby nie być ignorantem, style, nazwiska, kto czym się wsławił, kto uciął sobie ucho, a kto zmarł z głodu zanim stał się sławny i kupowany. O kradzieżach nazistów też słyszałam i czytałam, ale żaden ze mnie Wołoszański.
Pomyślałam, że mam w ręku dwa w jednym, coś się więcej dowiem i zaliczę coś awanturniczego.
I w sumie, jeśli to kryterium brać pod uwagę, nie powinnam być zawiedziona. A jednak trochę jestem. Dostałam powieść sprawną warsztatowo, dużo się dzieje, ale od Miłoszewskiego spodziewałam się czegoś więcej.
Po pierwszym zachwycie, czyli czasy wojny i Zakopane, hotel zacisznie schowany w górach, klimaciki, szczególiki, wpadłam w terroryzm, zamach, pościgi, walki wywiadów. Do tego mnożą się postaci, nazwiska, zaczęłam się gubić. Nie lubię tego. Starłam się wszystko zapamiętać, słusznie spodziewając się, że to potem gdzieś wyjdzie, będzie potrzebne.
Poznawanie głównych postaci dramatu przywróciło spokój, ale nie mogę powiedzieć, że byłam jakoś szczególnie zadowolona. Lisa, skandynawska złodziejka podobała mi się bardzo, szczególnie jej wersja języka polskiego. Ale Poznański (Boznański? słuchałam, stąd moje wahanie), doktor Zofia Lorenz i emerytowany oficer służb specjalnych to już naprawdę nic nowego, bardzo schematyczne postacie. Ich rajd po świecie też niestety kalka z innych powieści, które może kiedyś mnie i zachwycały, ale już z nich wyrosłam.
Początek powieści zapowiadał dobrą zabawę, potem zaczęłam się niestety nudzić, pod koniec było przez chwilę lepiej, ale tak czy siak czekałam końca jak kania dżdżu.
Momentami było zabawnie, przeważnie kiedy mowa była o wspomnianej Lisie, najbarwniejszej postaci. A już jak mowa była o Martinie Mellerze, bezwzględnym terroryście, byłym kochanku Lisy, nie mogłam nie śmiać się w głos. Panowie muszą się bardzo lubić, skoro Miłoszewski wplątał Mellera w akcję swojej książki, chociaż tak.
Jak dla mnie jest to najgorsza dotąd powieść Miłoszewskiego. Przepraszam tych, których namówiłam do czytania swoimi entuzjastycznymi wpisami na FB, niestety potem już nie byłam tak zachwycona, ale mi głupio było się do tego przyznać.
Pewnie złe wrażenie spotęgował lektor, Andrzej Chyra. Najpierw mnie zachwycił głosem, ale potem było dużo błędów, na przykład czytał zdanie tak, jakby tam był przecinek, orientował się, że nie ma i czytał dalej przyspieszając, znowu przecinek i człowiek już nie wiedział, o co chodzi. Albo dzielił dziwnie wyrazy, a najlepsze było czytanie zdanie twierdzącego ze znakiem zapytania - "Standard kolekcjonerski - skomentowała Zofia? (to sobie zapisałam wyrywając koleżance pół koperty z ręki)
Albo Chyra czyta zdanie, orientuje się, że strzelił babola i zaczyna czytać to samo jeszcze raz.
Gdzie był realizator nagrania albo jakiś reżyser czy kto tam teraz jest, kiedy nagrywają audiobooki? Wygląda jakby kolega z wojska, popijając drinki, nagrał to na kaseciaku.
Pod koniec nagle inny głos zaczyna czytać, co wprowadza zamieszanie, nie wiedziałam, czy to po prostu zastępstwo, czy niby jest to komunikat radiowy i dlatego inny głos?
Audiobooków słucham przeważnie w takich okolicznościach jak sprzątanie, prace w ogrodzie, jazda samochodem, nie mam jak zanotować błędów, ale gdybym tylko mogła, podałabym więcej przykładów kwiatków lektorskich, moglibyśmy się chociaż pośmiać.
Jeśli lubicie powieści awanturnicze, z odrobiną wiedzy, która poszerzy Wasze horyzonty, to książka dla Was. Ja oczekiwałam czegoś więcej, nie wiem, skąd to przekonanie, ale myślałam, że temu autorowi uda się sprawę ująć jednak bardziej nowatorsko.
Czekam na trzecią część kryminału o Szackim. Na pewno się nie zawiodę.

sobota, 12 kwietnia 2014

Złodzieje koni zawiedli mnie na pastwiska zielone

Tak powiedziałam, autorowi, że mnie tam swoją powieścią zabrał. Do czytelniczego raju, gdzie nie trzeba się spieszyć, nie trzeba 'z kocyka wstawać', można zapomnieć o bożym świecie, bo ma się w ręku historię ciekawą, przejmującą.
Żałuję, że nie mam zwyczaju podczas lektury robić notatek. Gdyby to była książka papierowa, od razu wiedziałabym, że zostaje na mojej półce, mogłabym sobie ołówkiem pisać w niej do woli. Ale to był przedpremierowy ebook i do notatek potrzebny by mi był notesik, cokolwiek. A ja, jak już zasiadłam do czytania, minuty mi każdej było żal, nie polazłam po ten długopis, po ten brulion i mam za swoje.
Miałam kilka błyskotliwych :-) myśli, że Wam to tak przedstawię, tak opowiem, że Wam gacie opadną i ustawicie się w kolejce do księgarń 24 kwietnia. Miałam wtedy przebłysk rozsądku - idę zapisać, bo zapomnę, ale potem zaraz - eee tam, tego nie zapomnę, to jest takie superowe, że na pewno będę pamiętać.
Ale rankiem to było, do pracy spieszyłam, w biegu zbierałam klamoty, bo się oczywiście zaczytałam i co? Wyparowało ze łba jak sen jaki złoty.
Remigiusz Grzela uwiódł mnie swoimi rozmowami. Po tym jak przeczytałam Było, więc minęło , obiecałam sobie nadrobić wszystkie grzelowe zaległości i od razu zakupiłam dwa ebooki - Wolne i Hotel Europa, tyle udało mi się tylko zdobyć. Obiecałam sobie mieć oczy otwarte na resztę.
Aż tu pewnego dnia trafiła się okazja przeczytać przedpremierowo Złodziei koni.
Zasiadłam z czytnikiem, oklepałam naokoło kocyk, kawę przysunęłam bliżej, okulary na nos, reszta spraw w nosie i zapadłam w świat stworzony przez pisarza.
O-lu-dzie! Cóż to za wspaniała powieść. Cóż za język, styl! Widziałam jak się te literki i zdania ładnie układają w treść, czułam jak te naoliwione tryby wsuwają elementy machiny na swoje miejsca, jak to wszystko pięknie gra. Konstrukcja misterna, niejeden by poległ, gdzieś się obsunął w przepaść chaosu, ale nie ON, nie Grzela.
Nasunęło mi się porównanie do koronek klockowych. Widzieliście kiedyś, jak to się robi? Tutaj krótki filmik, obejrzyjcie proszę, minutę zaledwie, a będziecie wiedzieli, o co mi chodzi.
Wątki opowieści jak te nitki, cieniutkie, ale dużo, Grzela sprawnie klockami operuje, zawija, krzyżuje, cofa, podnosi, prostuje, już widzisz wzór, ale on się jeszcze bardziej komplikuje i dowiadujesz się, że to, co Ci się wydawało clue, jest zaledwie elementem czegoś większego, bardziej skomplikowanego.
A co może być bardziej skomplikowane i złożone od ludzkich losów, rodzinnych historii, szczególnie kiedy przypadają one na czasy powojenne - Stanisław, czasy wczesnokomunistyczne aż do przełomu współcześnie - Jerzy, aż do przedstawiciela obecnego pokolenia, nieświadomego przeszłości, nie mającego wystarczającej wyobraźni, żeby zrozumieć, wejść w skórę ludzi, którzy swoją księgę zaczęli zapisywać przed nim - Kamil.
Trzech mężczyzn, dwóch ojców, dwóch synów i dziadek. Z czego dziadek nie zna wnuka, ba, nawet nie zna syna. Ojciec zna syna, ale go nie zna. Syn zna ojca, ale go nie rozumie. Siostra odkrywa, że ma brata. Dziadek nagle ma możliwość przejścia przez życie swojej niedoszłej żony.
Trzech mężczyzn, różne czasy, wojna, która nie dla wszystkich skończyła się w '45, trudne decyzje, postawy, które dla jednych są oczywiście wspaniałe, dla innych całkiem na odwrót. Geny. Jaka siła w nich tkwi. Nie da się ich oszukać, ale można wytworzyć w sobie mechanizmy, które pozwolą uniknąć błędów poprzedników w rodzinie. Trzeba zrozumieć, może wybaczyć? Da się w ogóle?
W tym wszystkim kobiety, matki, żony, córka. Naturalnie towarzyszą mężczyznom, nikt przecież nie chce być sam, każdy szuka miłości, towarzysza na życie. Nie zawsze to jest oczywiste, kto z kim i dlaczego tak to się potoczyło.
W tej powieści najpierw te nitki się plączą, ale wraz z końcową stroną powieści, chociaż w przypadku czytnika to był po prostu biały ekran - dostajemy kompletny, zachwycający wzór. Wpatrywałam się w tę nicość na ekranie i nie potrafiłam się rozstać z tą powieścią. Wracałam do pojedynczych scen, do smaczków, które jeszcze nie zostały zapomniane przez kubki smakowe w mojej głowie. Tęsknię do niej. Nie potrafiłam sięgnąć po nic innego, od kilku dni czytam prasę, blogi, odmawiam rozstania się z nią na dobre.
To jest jedna z tych powieści, która pozostaje z człowiekiem na dobre. Myślałam, że teraz już nikt tak nie pisze. Że literatura idzie w stronę ozdobników językowych, które biorą górę nad treścią. Albo ucieka w trywializm. Albo zabiera ludzi do wyidealizowanego świata, którego nie ma. Albo odwrotnie, do bagna, gdzie brud, smród i jeden kolorowy motyl siedzi.
A tu mięsista historia par excellence. Język w zależności od potrzeby subtelny, ale chuje też latają. Bez ściemniania. Uwielbiam. Ledwo skończyłam, a już stała się jedną z moich ulubionych powieści ever.
Mam nadzieję, że ktoś zdecyduje się ją kiedyś nakręcić.
Czy muszę dodawać, że polecam?

sobota, 5 kwietnia 2014

Quietly - o wielkich sprawach, wielkich dramatach czasem mówi się po cichu.

Wirus, cholerstwo jakieś, jak kochanek erotoman, ciągnie mnie do łóżka codziennie o wczesnej porze, nie udaje mi się go zwalczyć, chociaż coraz to nowe kuracyje stosuję.
Przez to nie czytam, nie piszę, nie bywam w sieci, chyba, że na chwilę. Za to śpię tyle, że dostałabym rolę jednego z krasnali w przedstawieniu o Królewnie Śnieżce bez problemu, bez interwiew nawet.
Czytać, nie czytam, ale ostatnio przeglądałam listę w Kindlu, co to ja tam mam i się za głowę złapałam, bo książki niezwykle zacne, a ja zapomniałam, że je tam wrzuciłam. A wszystko przez to, że nie ma okładek, nie stoją na półce, lista do człowieka tak nie przemawia, nie woła, no to człowiek niby wie, że je ma, ale ich nie ma na uwadze. Okropne to jest. Nawet sobie kombinowałam, ze może jakiś folder sobie kupię, taki namacalny, koszulki plastikowe i będę drukować okładki,żeby wiedzieć, jakie ebooki to ja ostatnio nabyłam. Powstrzymuje mnie od tego tylko fakt, że to strasznie pracochłonne i niestety kosztowne by było. Jednak tusz do drukarki nie włosy, na głowie nie rośnie.

Z tego wszystkiego do tej pory, chociaż to już tydzień, nie udało mi się Wam napisać o sztuce, na którą wybrałam się w zeszły piątek. W nasze strony zawitał Abbey Theatre z Dublina, to coś w rodzaju naszego Teatru Narodowego, gdzie dba się szczególnie o klasykę, ale też i wprowadza współczesne sztuki rodzimych autorów.


Owen McCafferty to współczesny dramatopisarz, który zajął się tym razem problemem zrozumienia, wybaczenia i radzenia sobie z traumą w post-domowo-wojennym Belfaście, chociaż pewnie można by to przenieść na całą Północną Irlandię, która teraz przechodzi trudny proces gojenia ran po długo trwającym i czy zakończonym (?) konflikcie wewnętrznym.
Chyba nie ma nic gorszego od sytuacji, kiedy przeciwko sobie stają sąsiedzi, bracia, znajomi ze szkoły. Tylko dzielnica, wyznanie, przynależność klanowa determinują ich wzajemne stosunki. To wiele, chociaż gdyby spojrzeć na dwóch nastolatków, nie powinno to wszystko być dla nich aż tak istotne, żeby się nawzajem zabijać. Bo dla młodych ludzi, nie ustalonych światopoglądowo, liczy się w tym okresie co innego. No, ale to wtedy, kiedy nie ma silnych wpływów środowiska, a tam przez dziesięciolecia dużo bardziej liczyło się, w jakim środowisku i wyznaniu urodził się człowiek.
Punktem wyjścia do poszukiwań związanych z późniejszym powstaniem dramatu były badania na temat ilości samobójstw, informacja, że właśnie w Północnej Irlandii, szczególnie w Belfaście ilość ich, a także ilość osób leczących się na depresję, jest niewspółmiernie większa w stosunku do innych krajów Europejskich.
Podobno taka sytuacja jak w tym dramacie zdarzyła się naprawdę.
W pubie w Belfaście spotyka się trzech mężczyzn. Barman, Polak emigrant, dwóch gości umówionych wcześniej na spotkanie. Na zewnątrz pubu, na ulicy, niepokoje, do których tak przyzwyczajeni są ludzie tam żyjący, chociaż uważam, że akurat do poczucia zagrożenia, z jakim trzeba się zawsze liczyć podczas takich zajść, nie można na dobre przywyknąć. W środku mecz Polska-Północna Irlandia.
Mężczyzna i barman dyskutują na temat piłki nożnej, takie męskie rozmowy. Do pubu wchodzi trzeci mężczyzna i zaczyna się psychodrama. Okazuje się, że obaj goście są w jednym wieku i w przeszłości zdarzyło się coś, w co obaj byli bezpośrednio i pośrednio zaplątani, co zaważyło na całym ich życiu.
Niełatwa to rozmowa, chyba nie muszę tego mówić. Ale jak emocjonująca dla widza, jak ważna dla wielu, bo tutaj te rany są wciąż zaognione.
Z moim mężem pracuje kobieta, która jako młoda dziewczyna w Belfaście pół klasy straciła w bójkach, zamachach bombowych, działaniach zbrojnych IRA. Kiedy o tym mówi, ma zawsze łzy w oczach, czerwone plamy na szyi, suche gardło. Objawy najwyższego stresu pojawiają się już przy pierwszych słowach, zawsze krótkiej i lakonicznej opowieści.
W kulturze anglosaskiej nie ma miejsca na wywalanie flaków, na wywnętrzanie się ani znajomym, ani nieznajomym, nie przerabia się wielokrotnie tematu, nie epatuje swoim bólem, traumą, co powoduje, że Ci ludzie, wielokrotnie naznaczeni strasznymi wspomnieniami, nie dają sobie z tym rady.
Stąd depresja, stąd samobójstwa, stąd ta sztuka, próba omówienia problemu, wiwisekcji, wywrócenia wszystkiego do góry nogami, obrócenia w popiół, żeby potem pozbierać się na owo.
Bardzo to było dobre i cieszę się, że uparłam się na to jechać taki kawał, chociaż do ostatniego dnia myślałam, że idę na tę sztukę sama, bo znajomi nie bardzo byli zainteresowani tematem, albo nie mieli czasu. Cieszę się, że mogłam dzielić to doświadczenie z dwiema koleżankami, że mogłyśmy o tym potem pogadać, bo tyle emocji ciężko by mi było przerobić w pojedynkę.
Akcent polski, czyli grający barmana Robert Zawadzki, chociaż nieznany mi z polskich ról, bardzo dobrze wpasował się w przedstawienie.
Patrick O'Kane i Declan Conlon (wszyscy podlinkowani do swoich profili na stronie teatru) mogą poszczycić się wieloma rolami w teatrach irlandzkich, ale i w produkcjach międzynarodowych, takich jak Gra o Tron czy Borgiowie. Fenomenalnie zagrali, momentami aż serce zwalniało z emocji.
Może tym bardziej, że scena nasza jest kameralna, sztuka też i to wszystko mieliśmy na wyciągnięcie dłoni. Wydawało się, że również jesteśmy gośćmi w tym pubie.
Bardzo klimatyczna scenografia to wrażenie potęgowała.

Po spektaklu odbyło się spotkanie z autorem sztuki i aktorami. Ciekawe rozmowy o tym, co się dzieje i działo w Północnej Irlandii, o tym, jak człowiek, społeczeństwo, kraje, radzą sobie z takimi traumami. Nie obyło się bez porównań do polskiej historii, gdyż i Robert Zawadzki zabrał głos.

Bardzo ciekawy wieczór, będę pamiętać tę sztukę długo. Żałuję, że nie kupiłam programu, gdzie była ta sztuka też wydrukowana w formie książeczki. Szkoda mi było pieniędzy, a potem nie mogłam znaleźć ludzi, którzy ją sprzedawali.

Mieszkańcom Dublina bardzo polecam wytropić i zobaczyć. Wiem, że trupa jeździ po festiwalach, między innymi dostali nagrodę w Edynburgu, może będzie do zobaczenia też gdzieś indziej. Nie przegapcie.

czwartek, 27 marca 2014

Annie Hall ma głos


Lubię Diane Keaton. Nic to, że gra głównie neurotyczki z dziwną postawą ciała, ramionami do wewnątrz i biodrami do przodu. Nic to, że jest wszędzie prawie taka sama, jakby nie grała, a po prostu w każdym filmie była sobą. Biorę ją z całym dobrodziejstwem inwentarza, jakbym spotkała przypadkiem kogoś i wiedziała, że chcę się z tą osobą zaprzyjaźnić. A jak zaprzyjaźnić znaczy to mniej więcej tyle, że ta osoba może być sobą i niczego nie udawać, bo przecież jesteśmy przyjaciółmi.
Czy to ma sens?

Pierwsze, co przyszło mi na myśl - ciekawe jak to było z Woody Allenem, z Warrenem Beatty, z Alem Paciono, krótko mówiąc nastawiłam się na elegancką odmianę pudelka.
I jak to mawiał mój profesor od matematyki - byłam w mylnym błędzie.
Gdyż ponieważ albowiem, że bo nie.

Diane Keaton opisała swoje życie, a raczej podała nam kilka wycinków z niego, przez pryzmat swojej matki. Poznawała siebie, jako kobietę, jako artystkę, śledząc losy matki, zastanawiając się nad tym, co widziała i rozumieła, kiedy była dzieckiem, a co z tego wszystkiego rozumie teraz.
A miała nie lada materiał, bo ponad 80 tomów dzienników, zeszytów z wycinkami, z kolażami przez matkę stworzonymi.
Jak to w tamtych czasach bywało, mama Hall była 'uwięziona' w domu, zajmowała się dziećmi, chociaż duszę miała artystyczną i serce rwało się do czynów z goła innych, a raczej nie tylko tych, które były przypisane matce, żonie, gospodyni domowej.
W dzisiejszych czasach prowadziłaby bloga, pewnie by się w tym odnalazła, może zdobyłaby nagrodę, może napisała książkę, w końcu zdobyła miss gospodyń wtedy, to i teraz jej wrodzony pęd do bycia doskonałą miałby pewnie jakieś odzwierciedlenie.
Diane była dziewczęciem pełnym kompleksów i zahamowań, co się zresztą za nią ciągnęło całe życie, miało odbicie w stanie psychicznym, doprowadziło do bulimii.
W czasach swojej największej świetności aktorskiej, miała o sobie zadziwiająco niskie mniemanie. Zarzucała sobie braki w edukacji filmowej i literackiej, Woody Allen był dla niej intelektualnym przewodnikiem. I co z tego?- pomyślałam - przecież rozwój człowieka odbywa się na różnych etapach życia i czasem, jeśli ma się szczęście, spotyka się ludzi, którzy nam w tym pomagają, będąc właśnie przewodnikami.
No, ale najwidoczniej, kiedy się mieszka w Nowym Jorku, człowiek myśli, że musi być 'skończonym egzemplarzem' we wczesnej młodości.
Inna rzecz, że to idzie w parze z brakiem megalomanii, co książce niezwykle pomogło, bo nie ma tam magla, a jest zaduma nad życiem, nad związkami, zawodem aktora.
Nie dostałam soczystych kąsków z życia miłosnego, zresztą i dobrze, bo bym jej za to nie polubiła. Jest szczerość, wobec siebie, tematu rodziny, facetów, ale nikogo nie rani, nie wyszydza, nie wyśmiewa.
Nie obyło się bez anegdot, jak na przykład tej o Nicolsonie, który wysłał jej czek na sowitą kwotę po filmie Lepiej późno niż później. On miał w kontrakcie udział w zyskach, Keaton nie, toteż nie spodziewała się niczego, mimo, że film miał wysoką oglądalność. Nicolson postanowił podzielić się z nią tymi pieniędzmi. Mowę mi odjęło. Nie spodziewałam się takiego gestu, najwidoczniej Diane Keaton też nie.
Przez życie aktorki przewinęło się dużo postaci pierwszoplanowych, ale równie ciekawe były te z drugiego planu, mniej znane szerokiej widowni. Wspomina ona o tym i owym, aż człowiek ma wrażenie, że zna ją już całkiem dobrze.
Keaton nie stroni od tematów trudnych, takich 'nieatrakcyjnych marketingowo', o których nikt nie chce słuchać. Starość, choroba (jej mama zapadła na Alzheimera), nieumiejętne funkcjonowanie w społeczeństwie (brat), poczucie niespełnienia, straconych szans.
Podobała mi się ta książka, warto było właśnie tak spotkać się z Diane Keaton.
Jedno ale, książka fajnie wydana, jak to u Bukowego Lasu porządnie ponad przeciętność, ale lekko przedobrzyli z szyciem i mi się książka zamykała podczas czytania. Literalnie musiała walczyć z materią, siłą trzymać w pozycji takiej, żebym strony widziała. Z tego względu czytałam ją długo, bo mi się do niej nie spieszyło, nie chciało mi się tej walki wręcz uprawiać. No, ale zwyciężyłam, dobrnęłam do końca i żadnego palca mi nie pożarło.
Dziękuję Monice z Błękitnej Biblioteczki za wypożyczenie.



sobota, 22 marca 2014

"Kto kupi szereg, kto kupi rząd, kto kupi jedności front?" - czyli bardzo osobista opowieść o STS'ie

Od kilku dni zachodzę w głowę, jak Wam o tej książce opowiedzieć. Bardzo chciałabym zachęcić, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że wiele z Was powie - nie słyszałam, nie znam tego pana, nic o tym nie wiem, nie interesuje mnie to. Z tego powodu smutno mi niezmiernie, bo to nie tyle świadczy o tym, jak jestem stara, chociaż też, ale głównie o tym, że w pogoni za nowościami, których teraz tak dużo, zapominamy albo nie mamy czasu na to, co było kiedyś, z czego wyrastali późniejsi samodzielni twórcy, tacy jak Osiecka czy Stanisław Tym. 
STS - dla mnie nazwa legenda, słyszałam, ale nie widziałam, z wiadomych względów nie było mi dane, albowiem Studencki Teatr Satyryków zaczął działać w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. 
Jarosław Abramow Newerly opisuje pierwsze lata działania tej grupy. Syn Igora, autora między innymi Chłopca z Salskich Stepów, Pamiątki z Celulozy, Archipelagu ludzi odzyskanych,  niezwykle popularnego po wojnie w Polsce, młodemu Jarkowi trudno było znaleźć swoje miejsce w życiu w cieniu takiego ojca. Próbował różnych rzeczy, myślał, żeby zostać aktorem, skończyło się na tym, że zaczął studia polonistyczne. W tym czasie z grupą przyjaciół zaczął tworzyć STS właśnie. Filarami tej grupy byli również Andrzej Jarecki, Jerzy Markuszewski, Andrzej Drawicz i kilku innych. Były to niezwykle trudne czasy, mówić Wam tego nie trzeba, pozorne odwilże, potem nagłe 'branie za mordę' ('56), znowu poluzowanie smyczy i tak w kółko. Raz władza chciała pokazać ludzkie oblicze, raz kły. Młodzi w tym wszystkim, jak to młodzi, robili swoje, trochę butnie, trochę bezczelnie, pchali się do przodu. Raz im się udawało, raz nie, ale tej grupie akurat, myślę, że się tego nie spodziewali, udało się stworzyć miejsce legendarne, jedyne w swoim rodzaju, z którym współpracowało wielu potem wybitnych aktorów, muzyków czy pisarzy. Od mnogości nazwisk ludzi znanych potem bardzo, a wtedy dopiero początkujących, może zakręcić się w głowie. Miałam dreszcze, kiedy mowa była o Oldze Lipińskiej, Zbigniewie Cybulskim, Kobieli, Zapasiewiczu, Markuszewskim, Krystynie Sienkiewicz, Zofii Merle i innych. 
To nie jest sucha monografia STS-u, to są zapiski osobiste Jarosława, zresztą ich trzecia część po Lwach z mojego podwórka i Lwach wyzwolonych (o czym dowiedziałam się później). Dzięki temu, że jest to raczej pamiętnik, ta książka oddaje wspaniale atmosferę tamtych lat, podaje na tacy wiele delicji w postaci anegdot, tekstów, nie wszystkim znanych faktów. Nie tylko o grupie satyrycznej tam jest, ale i o filmach kręconych w tamtych czasach, o oficjelach na wysokich stołkach, o reżyserach i aktorach, którzy najpierw byli młodymi szczawiami po szkole lub wręcz kolegami z licealnej ławy. Albo znajomymi ojca przychodzącymi do domu rodzinnego na pogaduchy. 
Cóż za opowieść o czasach, które minęły. Uśmiałam się nie raz, kiedy autor opisywał swoje podboje miłosne, nie zawsze mu wychodziło, za nic nie chciał, żeby dziewczyna 'zrobiła z niego wała' jak sam mówił, ale cóż, zdarzało się. Albo jak pisze o swoich 'pracujących wakacjach' podczas kręcenia Pamiątki z Celulozy, spotkaniu z malarzem o nazwisku Byk, który potem okazał się innego nazwiska, bardzo potem znany, również ze swoich podbojów, ale Wam nie powiem, może Was to zachęci do poczytania. 
Przyznał się do różnych słabostek, pomyłek, jak na przykład do tego, że nie poznał się na talencie Cybulskiego i Kobieli, na ich pomyśle na teatr Bim Bom i jak zaskoczył go ich sukces. W ogóle czasem pisał o kimś trochę z góry, żeby zaraz potem przyznać, że na wyrost, na przykład Jerzy Dobrowolski przez niego wzgardzony, świetnie się odnalazł na estradzie. Hłasko przewija się prawie przez całe zapiski, najpierw jako nikomu nieznany młody chłopak z ciekawą i dziwną przeszłością robociarza, któremu ojciec Jarosława pomaga, do tego stopnia, że pożycza mu, wtedy skarb - maszynę do pisania, której to nie zaoferował piszącemu już wtedy Jarosławowi. Czyli szpila zazdrości. Ale musiał przyznać, że był utalentowany ten skurczybyk o twarzy łobuza. 
Tu jest tyle nitek, tyle fajnych tropów, że aż korci, żeby sięgać dalej, po wspomnienia innych ludzi. Dlatego już wygrzebałam z czeluści regałów Zapiski scenarzysty Stawińskiego i Szpetnych czterdziestoletnich Osieckiej, kupiłam na Allegro Wczasy pod lupą Andrzeja Drawicza, książkę o Hłasce, szukam więcej pozycji i ciągle coś znajduję. 
Nie wiedziałam, że STS obchodzi w tym roku jubileusz, ta lektura to był przypadek, ale dzięki temu audycja Teresy Drozdy w Strefie Kultury o tej grupie własnie, miała dla mnie drugie i trzecie dno, słuchałam o zdarzeniach, tytułach, ludziach, których właśnie 'poznałam' z książki Newerlego. Cóż za przeżycie, normalnie machina czasu. Jeśli jesteście zainteresowani zajrzyjcie pod ten link na stronie RDC PODCAST STREFY KULTURY Ryszard Pracz i Lech Śliwonik o STS

Szukając w sieci informacji związanej z tą książką, natrafiłam na etiudę filmową Agnieszki Osieckiej o STS, kilka minut, a oddaje świetnie atmosferę i ducha. Wzruszyłam się bardzo.
Patrzcie na te dziewczyny w fajnych kieckach, na młodą Czyżewską, na tych chłopaków, z których wielu już nie ma między nami. 
Zachęcam Was do lektury czy odsłuchania audiobooka, świetnie czyta Marek Lelek. Chciałabym go częściej słyszeć w książkach.
A ja po przerwie na Bezcennego, wracam do słuchania poprzednich Lwich części Jarosława Newerlego. Obejrzę pewnie też filmy, o których wspomina, bo mam już na nie zupełnie inne oko. 
Tak się cieszę, że natrafiłam na tę pozycję. 
Czasami myślę, że mimo, że tamte czasy były trudne, chyba chciałabym w nich żyć. 

 
Agnieszka Osiecka i Jarosław Abramow-Newerly 1963 rok (zdjęcie pochodzi ze strony http://www.sukcesmagazyn.pl/artykul/827141.html?print=tak&p=0)



środa, 12 marca 2014

Zamiana - czyli powieść za piątkę na piątkę





Ta mini powieść ma niecałe 100 stron. W rękach nie waży nic, wydaje się, że jakby jej nie było. Ale po przeczytaniu jej waga jest nie do opisania. Po prostu ma się wrażenie, że to książka wielka jak Pałac Kultury. 
Dmitriew i jego żona Lena mieszkają w jednym pokoju z córką Nataszką. Jego matka jest chora, już mocno starsza i prognozy na jej wyzdrowienie są marne. Lena, kiedyś przeciwna wspólnemu zamieszkaniu, teraz nagle nabiera na to ochoty. Nawet nie kryje, że chodzi o to, że jak matka umrze, jej pokój przepadnie i możliwość na dwupokojowe mieszkanie automatycznie też. 
Naciska męża. Robi się gęsto od emocji. Tych jawnych i tych tłumionych. 
Ta sytuacja jest impulsem do powrotu do przeszłości, Dmitriew przemyśliwa początki związku z Leną, o tym jak układały się stosunki z rodziną i z teściami, jak on się w tym wszystkim odnajdował. Wydawałoby się, że to aż nadto na takie gabaryty, ale jest jeszcze szczególik, o którym pisać nie będę. Smaczek. No i oczywiście realia moskiewskie lat 60tych. 
Ta niepozorna książeczka, która dla mnie jest maxi jeśli wziąć pod uwagę treść, przypomniała mi o tym, jak mięsista potrafi być dobra literatura, jak ważne jest każde słowo, że nie trzeba miotać się po kontynentach, przenosić w czasie, żeby było treściwie. Oczywiście można, ale od jakiegoś czasu obserwuję taką właściwość, że jak nie ma rozmachu, rozpiętości wieków, to nie ma się czym chwalić. A to nie tak. Można nie wychodzić poza obszar kilku ulic, poza jeden pokój nawet, a napisać wspaniałą, kompletną powieść, której nic nie brakuje. 
Na FB napisałam, że znajduję ten znakomity styl u wielu dawniejszych pisarzy, u współczesnych trudno. Niestety takie mam wrażenie, że pisze się coraz więcej, niekoniecznie lepiej. Tym bardziej warto sięgać po starsze powieści, można je tanio kupić na Allegro, za Zamianę zapłaciłam złotówkę, z wysyłką 5. 
Książką za piątkę na piątkę.