poniedziałek, 27 stycznia 2014

Spacerując po Londynie czyli o tym, że podszewka bywa dziurawa

Im człowiek starszy, tym trudniej go zaskoczyć. Oczywiście ma się swoje 'lubienia' i
'nie-da-się-oglądania', ale bez przesady, żeby z gębą otwartą siedzieć cały film, to mi się zdarza niezwykle rzadko.
Ponieważ mam tego palca połamanego u nogi, to mniej mi tyłek nosi, oglądam zatem filmy.
Nawet popełniłam Skyfall czyli Bonda Craigowego. Miałam dobrą wolę, ale mi się nudziło, z tego wszystkiego kanapki sobie robiłam, herbatę, owoce, nic mi z akcji nie umknęło, bo większość to wiadomo - cliché Bonda przez samego Bonda.

W połowie zarzuciłam, bo jak zobaczyłam Bardema z przerostem cech wszelkich na twarzy (natura jest czasem okrutna), przedstawionego jako albinosa, bo wiadomo, najlepiej tak świra pokazać (wkurza mnie to), nie zdzierżyłam i odpłynęłam, kulejąc, w siną dal.

Szklaną pułapkę miałam obejrzeć, bo mi jakiś niewytłumaczalny sentyment został, ale też nie dałam rady. Pierwsza jednak była najlepsza.

Co mi przypomina taką śmieszną sytuację związaną z tytułem. Jak wiadomo, Szklana pułapka do DIE HARD. Nie wiem, dlaczego myślałam, że to coś po niemiecku. Nie pytajcie, wytłumaczenia na to nie mam.

Pytam kiedyś chłopaka mojej Miśki, co oznacza tytuł - uwaga - piszę jak wymawiałam - die hard. On - twarz blacha, z jeszcze teściowymi się bowiem nie zadziera - daj hard. No tak, mówię, ale co to znaczy (myśląc, że anglojęzyczni to oczywiście wszystko zangielszczają, nawet niemieckie tytuły). Daj hard on do mnie. Na to ja, no ale czy słyszałeś, co to może oznaczać? No to on spokojnie, bo to w ogóle niespotykanie spokojny człowiek jest - daj hard czyli DIE HARD, czyli umrzeć w mękach, czy giń w mękach czy jak tam, można na dziesięć różnych sposobów przetłumaczyć, ale idzie o to, ze dopiero załapałam za trzecim razem, że to po angielsku jest nie po niemiecku. Jak im to powiedziałam, to nie mogliśmy przestać się śmiać. Stąd pewnie moje miękkie serce dla tego filmu.

Ale nie o tym miało być.

Dzień czy dwa wcześniej obejrzałam dwa, które mi zapadły w serce, z różnych powodów.

'Niemożliwe' o tsunami i rozdzielonej rodzinie. Ach, pomyślałam, tkliwy będzie, niech jest. Łez wylałam morze oczywizda, ale oprócz tego taki był realistyczny, że cała się zwinęłam w kłębek i wszystko bym dała, zeby nie oglądać, a przestać nie mogłam.

Drugi natomiast to jak dla mnie - majstersztyk. Do tego w ogóle o nim nie słyszałam, a obejrzałam przez przypadek. Ach jak ja lubię takie przypadki.
London Boulevard - opis fatalny, że facet wychodzi z więzienia i dostaje pracę u gwiazdy filmowej, która przechodzi załamanie nerwowe. Colin Farrell gra główną rolę. Nie lubię go, nigdy nie, a do tego wiadomo, nie będzie kolin pluł nam w twarz i córuś porzucał, więc generalnie jest u mnie na czarnej liście. Poza 'In Bruges'.
Keira Knightley - już za samą konieczność sprawdzania, jak się pisze jej nazwisko można ją znielubić :-) A tak na poważnie, denerwuje mnie niestety końska szczęka i chudość z klatą jak zgięty karton. Wiem, że sama piękna nie jestem, ale na ekrany się nie pcham, a ją muszę czasem oglądać i mogłabym się obyć, bo aktorką moim zdaniem jest średnią.
Gdyby nie obecność Davida Thewlisa w tym filmie, pewnie bym nie pozostała przy postanowieniu obejrzenia pierwszych kilkunastu minut.



I się przykleiliśmy do ekranu z mężem jak glonojady, nigdzie nie odeszłam do końca. Pić mi się chciało, siku mi się chciało, telefon ćwierkał i pipał, a ja nic, oglądałam i im dalej w las, tym to wszystko lepsze było.
Nie chcę Wam wiele opowiadać, ale nic tu nie jest powtórką z rozrywki, nic oczywiste, nie tam, że wyszedł i chce uczciwie żyć dlugo i szczęśliwie, że się prześpi z gwiazdą i - I will alwaaaaays looooove you. Oł noł.
Zaskakujący, momentami brutalny, ale dałam radę, więc nie epatuje i nie rozgrywa filmu tą kartą, ironiczny, dający do myślenia, ciekawy po prostu. Ciągle mam przed oczami kadry z tego filmu, słyszę teksty i bardzo mi się to wszystko cuzamen do kupy podobało.
A poza tym całkiem nie wiem, co się stało z tymi tłem pod tekstem i dojść nie mogę.

piątek, 24 stycznia 2014

Powyjazdowo, (nie)zakupowo i troszkę o takiej jednej, a nawet kilku

Wiele się dzieje z początkiem roku. Miałam napisać coś o świętach czyli o książkach pod choinką i pierwszy raz od lat tego nie zrobiłam. Zapalenie błędnika wykluczało długie siedzenie przy komputerze, potem złamałam palec u nogi, więc chętniej leżę pod kocem niż siedzę w sieci, poza tym wyjechałam na kilka dni do Polski i mnie nie było.
Postaram się już tak nie zaniedbywać bloga.

Wizyta w kraju była krótka, oczywiście weszłam do księgarni, ale nie miałam czasu na długie grzebanie po półkach, zresztą mam za dużo książek nieprzeczytanych. Listę miałam krótką acz treściwą, w sensie zawartości wielce pożądanej. 

  • Czarny anioł o Ewie Demarczyk
  • Starszy Pan A o Wasowskim
  • Stanisław Bareja. Król krzywego zwierciadła (na tę pozycję miałam słabe nadzieje, ale może?)
  • Filipinki to my
Udałam się do kasy w Empik. Młodzian niezwykle miły wziął się za wpisywanie kolejnych tytułów do komputera, Czarnego anioła nie ma, a czyje to? Kurczę, jak zwykle pomroczność jasna, te salony tak na mnie działają, nie wiem, czy nie przekręcę - Kuźniak - tej pani, co napisała Papuszę. Widzę na licu młodziana całkowitą niewiedzę co do tego, o jakim tytule mówię. Nie ma, czy mam sprawdzić dostępność w innych salonach. Poproszę. Nie ma nigdzie. Podaję kolejny tytuł. Autora tym razem też. Nie ma. Mam sprawdzić w innych salonach, Tak poproszę. Nie ma nigdzie. Kolejny tytuł. Podaję i zaznaczam, że chodzi o książkę o Barei, a nie o filmy tegoż. Nie mam. Mam sprawdzić...wrrrr
I dalej to samo. Za każdym razem pytał, czy ma sprawdzić. Niby to nieoczywiste, ale dla mnie oczywiste. Może tylko dla mnie? No, ale czepiać się nie będę, dostałam informację, że nigdzie nie ma, a że kolejka się uformowała i inni czekali, to szczegół.
Pan odetchnął, że więcej tytułów nie ma na liście, odwrócił promienne lico od komputera i wypalił - polecam książkę z dzisiejszej oferty salonu, w tym momencie wykonał gest dwoma dłońmi w kierunku książki na ladzie - Anioły i demony Dana Browna!
Zanim pomyślałam, z tej frustracji, ze nic nie znalazłam, rozczarowania wielkiego, wypaliłam - no chyba sobie pan ze mnie kpi. Ja do pana z prośbą o książkę o Demarczyk, o Wasowskim, a pan mi takie stare suchary proponuje i do tego nawet nie w gatunku?
Zaraz mi się zrobił przykro i głupio. Zaczęłam go przepraszać, tłumaczyć, że jestem zawiedziona, że nic dla mnie nie ma, że rozumiem, że on musi proponować, bo mu kazali (do tego szefowa przypłynęła majestatycznie do stanowiska, nie żeby rozładować kolejkę, o nie, ale żeby coś tam znaleźć, no i oczywiście popatrzeć, co się dzieje), mało nie kupiłam tej książki, tylko, żeby mu przyjemność zrobić.
Biedny pan i głupia ja, nie powinnam była tam leźć do tego empiku, ale koleżanka mnie podrzuciła do centrum handlowego, a ja z tym palcem połamanym u nogi nie bardzo mogłam po mieście biegać, więc tam najbliżej i najłatwiej. Ech, nigdy się nie nauczę.
Z tego wszystkiego kupiłam obok w Matrasie, bo jednak pokuśtykałam tam szukać tych tytułów (też nie było) powieść Kiry Gałczyńskiej. Już dawno nie zdarzyło mi się kupić czegoś, o czym nie słyszałam, tylko na podstawie podczytania treści i tego, co na okładce. Autorka do mnie też przemówiła, nie mogłam jej nie wziąć.



A pod choinką znalazłam wspaniałe trzy tytuły. Jeden od Kate B. (Amy Tan), od męża pozostałe dwie i jeszcze jedną, tę na drugim zdjęciu



Niestety czasu mi w pakiecie nie dołożyli.
Muszę się pozbierać jakoś, złamany palec powoduje, że ból staje się ważniejszy od wszystkiego, jak go już opanuję trochę, to usypiam, bo mnie męczy to skulawienie strasznie.
Notatki porobione do opisów na bloga, więc już wkrótce.