wtorek, 12 kwietnia 2016

Żeby nie było śladów - Cezary Łazarewicz.

Niepotrzebnie ociągałam się z notką o tej książce, bo jednak dużo lepiej pisze mi się w emocjach. Chciałam ochłonąć, teraz wyjdzie na to, że w ogóle na mnie nie zrobiła wrażenia. A tak nie jest, naprawdę zmiotła mnie z nóg, z wielu względów.



Patrzyłam na ten materiał oczami wielu osób, nie na raz, przełączałam się od jednej do drugiej według rytmu opowieści, a zawleczką była treść i to, jak na mnie oddziaływała - raz widziałam siebie z tamtego czasu, potem Przemyka, w rozdziałach zajmujących się Basią Sadowską, byłam matką, a momentami dziewczyną Grześka. 

Pamiętam tę sprawę, dużo się o tym mówiło, rodzice i ich znajomi dyskutowali o możliwych scenariuszach, co tam się stało? Że zawiniła milicja to było jasne, ale jak, dlaczego? W tamtych czasach ludzie spotykali się w domach, sałatki, jakieś pasztety (łatwiej było kupić od chłopa mięso, kurę, zmielić i upiec, niż kupić wędlinę), no i oczywiście wódeczka. Im więcej, tym więcej złości na to wszystko. 
Byłam niewiele młodsza od Przemyka, zaczynałam liceum, kiedy on robił maturę. Wprawdzie bardziej zajmowała nas sprawa zmiany szkoły i pierwsze fascynacje nowymi kolegami z klasy, ale jednak coś tam do naszych 'niebiesko-migdałowych' głów docierało. Baliśmy się, że wszyscy tak skończymy. 

Cezary Łazarewicz pisze nie tylko o procesie i dochodzeniu, ale też i o dzieciństwie Przemyka, jego mamie, babci, ojcu, sytuacji w rodzinie. Wtedy działo się we mnie najwięcej, bo przecież wiemy, co się stało, a kiedy tak się cofamy, to jakby szukać winnych zbrodni, i mowa tu nie tylko o milicjantach. Dlaczego to się stało, czy musiało? Jaki zestaw przypadków, zdarzeń, jakie uwarunkowania doprowadziły do tej tragedii?  Czy można było jej zapobiec? Może inaczej go wychowywać, może bardziej uczulić, może więcej pilnować? Matka Przemyka uznawała, że nie można człowieka wychowywać, że najważniejsza jest wolność jednostki, nawet tak młodej, jej prawo do doświadczania, popełniania błędów. Bardzo się oburzyłam na takie postawienie sprawy, bo jako matka jestem przekonana, że dzieci ponad wszystko potrzebują jasnych reguł, ustanowienia granic postępowania. Czasem trzeba pozwolić na to, żeby dziecko się sparzyło, ale w sposób kontrolowany, ostrzegawczo, a nie żeby od razu skóra z mięśniami zeszła. 
Miałam wrażenie, że ona tak postanowiła, bo nie umiała inaczej, że była wrażliwa i nieporadna i tak naprawdę nie umiała być matką, dla siebie też nie była czasem 'dorosła'. Ale co ja tam wiem, od razu się upominałam - przecież jej nie znasz, nie byłaś w jej butach, nie możesz oceniać. No to i starałam się nie, ale bardzo mi było trudno zachować spokój, kiedy czytałam o tym, że mały Grześ prosił ciocie czasem o coś do jedzenia. Albo plątał się między tłumami ludzi w domu. Co to w ogóle za zwyczaj robienia dworca z domu, kiedy jest w nim dziecko, chodzi do szkoły, potrzebuje spokoju, bezpiecznej rutyny. Może nie jakiejś przesadnej, ale minimum przyzwoitości w tym wszystkim powinno być, 'wielka sprawa' tego nie tłumaczy. Matki miały obowiązek najpierw zadbać o dzieci, a dopiero potem o ojczyznę. Albo dziecko do ojca i walcz kobieto do krwi ostatniej. 

Zresztą wszyscy spodziewaliśmy się, że Przemyk był męczennikiem, a wyszło na to, że to nadgorliwy milicjant czy ZOMOwiec postanowił udowodnić, kto jest silniejszym jeleniem na rykowisku. Grzegorz pokazał brak respektu, a ten prosty chłopak w mundurze tak tylko umiał nauczyć go moresu. Zresztą ZOMOWcy byli odpowiednio szkoleni, nieźle prali im mózgi, specjalnie brali ich z maleńkich miejscowości, wsi na rubieżach kraju, żeby widzieli w tym awans, a jednocześnie byli prostej konstrukcji moralnej.

Zmagałam się z tymi myślami, wracały wspomnienia, własne doświadczenia, również te związane z pierwszymi zauroczeniami, związkami, bo przecież i postać dziewczyny Grzegorza przewija się przez całą książkę. Jak ja bym postąpiła, czy trwała w pamięci o nim latami, czy starała się, może nie zapomnieć, ale jednak przejść nad tym do porządku dziennego (i po jakim czasie?), żyć po prostu. Przecież młoda dziewczyna musiała mieć silny instynkt samozachowawczy, a jeśli tkwiła cały czas 'w tej historii', to czy było to z własnej woli, czy poddała się presji matki i środowiska, temu, że ono chciało widzieć w nich bohaterki i męczennice. 
Okrutnie to może brzmi, ale jestem za dążeniem w stronę światła, nie nurzaniem się w rozpaczy bez końca. Wiem, co mówię, bo też straciłam dziecko, wprawdzie nie w takich okolicznościach i nie tak duże, ale strata to strata, nie da się tego w ogóle klasyfikować. 
Chyba, że pod względem poczucia winy - inaczej jest, kiedy człowiek wie, że zrobił wszystko, a inaczej, kiedy wyrzuca sobie, że mógł coś zrobić, żeby zapobiec. Tego Basi Sadowskiej nie zazdroszczę. 
Ale przyznam, że momentami jej nie lubiłam, za to niepozbieranie, stawianie potrzeb obcych ludzi czasem ponad własne dziecko. Dużo jest o jej dobrym sercu, o jej zwróceniu się w stronę boga, ale mnie to w ogóle nie imponuje, bo uważam, że trzeba się starać po równo na każdym polu, a nie na jednym bardziej niż na drugim, bo jednych ratować, krzywdząc innych, to nie jest cnota. Bardzo źle się z tym czułam, bo uważam, że człowiek nie powinien pochopnie oceniać, a ja nie mam wszystkich danych. Ale w głowie się roiło, w sercu co chwila małe ukłucie i 'opinia' już gotowa.

Bardzo męczyła mnie ta niemoc - dochodzenie, które wiadomo, że nie dojdzie sprawiedliwości, starania rodziców, matactwa rządu, był nawet moment, że nie mogłam sobie znaleźć miejsca, ani leżeć, ani siedzieć, kończyłam tę książkę na kolanach oparta o łóżko. 
Nie rozumiem, dlaczego oni wtedy nie przyznali się do tego, że za mocno go pobili, przecież więcej by tym zyskali, niż kłamstwami. No, ale retoryka była wtedy inna, pewnie już inaczej nie umieli.
Nie podobał mi się powrót do tamtych czasów, bo je za dobrze pamiętam i za bardzo nie chciałabym znowu w nich żyć. 
Miałam nawet taki imperatyw zatrzymania się mentalnie w 'tu i teraz'. Czytałam w kafejce obok perfumerii, wypadłam na chwilę, popsiukałam (widać, że chowana na Musierowiczowej jestem) dwa paski luksusowymi perfumami, o których marzę i wetknęłam w książkę. Czytając pachniało mi 'zachodem' i utrzymywało mnie to w rzeczywistości, całe szczęście, bo kiedy czyta się Łazarewicza, bardzo łatwo przenieść się wstecz do lat osiemdziesiątych. 

Na końcu książki jest przytoczony wpis do pamiętnika, który Grzegorz Przemyk umieścił dla brata Michała. Popłakałam się nad tym, bo zdałam sobie sprawę, że został zabity niezwykle wartościowy młody człowiek, oczywiście wiedziałam o tym wcześniej, ale jego własne słowa pozostawione dla dużo młodszego brata, coś w rodzaju dekalogu, dobitnie mi to uświadomiły. Straszne to - dla mnie jako niewiele młodszej 'koleżanki', dla mnie jako matki, dla mnie jako czyjejś dziewczyny, dla mnie żony, a on już nie miał możliwości jej mieć, dla mnie jako Polki, że w takich czasach przyszło mi żyć i ile nam w związku z tym odebrano. 

Jedno się oprawcom nie udało, mieli bić tak, żeby nie było śladów, a zostawili ich wiele na nas. Może i nie ma sprawiedliwości, ale nie sądzę, żeby ten, który rzekomo zadał śmiertelne ciosy, miał takie fajne życie. Mam nadzieję, że nie.